Skoro dzięki mojemu dziecku wygrałam ekstra minuty (prawie) dla siebie - on obślinia zabawkę, ja mam wyższe potrzeby, jestem jego mamą, psiakrew. Korzystając z tej miłej ekstra chwili dzielę się listopadową refleksją. Nie cierpię listopada. Z tego powodu mieliśmy ślub w grudniu. Pogoda była lepsza niż w listopadzie, więc wyszło na moje. Mniejsza o to. Wiecie, cały ten bajzel ze świętem umarlaków. Nie rozumiem idei, chociaż szanuję. Ale o to jeszcze mniejsza, bo tak naprawdę chciałam się podzielić jedną sytuacją z cyklu tematycznego kombo. Odwiedziliśmy w te smutne zniczopędne dni praprababcię naszego syna. To znaczy jej siostrę, więc praprababcio-ciocię? Dziewięćdziesiąt dwa lata różnicy, a powiem Wam, że dogadywali się świetnie, bo jak to często bywa u staruszków i niemowlaków, mają wiele ze sobą wspólnego (chociaż praprababcio-ciocia ma fejsbuka i zdjęcia rodzinne kolekcjonuje tylko w .jpg). Zrozumiałam sens drzew genealogicznych, zrozumiałam, że czas ucieka za szybko. W dalszym ciągu nie rozumiem sensu sprzedaży miejsc na cmentarzach (spacerując po tych bardzo starych doszłam do wniosku, że powinno się już dawno wprowadzić outlet w tej branży, a już na pewno sezonowe wyprzedaże pustych grobów). I jeszcze ta moda na wypasione grobowce. I to, że nie ma już normalnych zniczy. Są wkłady. To jest już nieco bezduszne, a na pewno psuje klimat. Ale może właśnie pierwszy listopada jest po to, żeby w głowie mieszała się śmierć tam, w tych wypasionych grobach, z życiem tu i teraz, robiąc taki refleksyjny shake?
Po pierwszym listopada przyszły następne parszywe dni, za chwilę będzie jedenasty. A jedenastego listopada jest dzień wolny od pracy i mój syn kończy siedem miesięcy. To są jedne z niewielu atutów tego miesiąca.
Coma - Los cebula i krokodyle łzy, fot. stopklatka z teledysku |