środa, 8 października 2014

Mężnie jest!



Zespół myślenia ironicznego zapalił żarówkę myślenia paradoksalnie poważnego, dlatego postanowiłam wykorzystać jej światło i powspominać temat stary jak świat. Ostatni raz o samotności (bo o niej będzie mowa) miałam okazję opowiadać na swojej ustnej maturze z polskiego języka, a że było to dekadę temu, postanowiłam sprawdzić czy moja samotność zmieniła się od tamtej pory. Czy przytyła, schudła, zmieniła fryzurę? Czy w dalszym ciągu zajada się czekoladą i nocami ogląda seriale, a w ciągu dnia siedzi na fejsie? A może moja samotność ma męża i dziecko, podobnie jak ja? Istnieje szansa, że czuje się samotnie, bo zawsze miała do tego skłonności. A może podróżuje i poznaje nowych ludzi?

Gdybym wpadła kiedyś na pomysł robienia nadruków cytatów na ubraniach, moja powierzchowność przedstawiałaby się następująco: od gimnazjum, przez liceum aż po studia nosiłabym najpewniej niebieski t-shirt ze słowami w kolorze białym z Remarque'a, że samotność nie ma nic wspólnego z brakiem towarzystwa. Ostatnie dwa lata studiów spędziłabym przy stoliku jakiejś przytulnej acz śmierdzącej bo piwnicznej krakowskiej knajpki z Grudzińskim na plecach: Boże daj mi samotność, bo nienawidzę ludzi. Po studiach, zanim jeszcze dojrzałam do pierwszej poważnej pracy, zrobiłabym sobie tatuaż: Samotność domeną silnych. Słabi zawsze trzymają się w grupie (via siłacze). W tamtym okresie przebierałabym w szafie, bo samotności, jakaś ty przeludniona! było też jednym z wielu moich ulubionych haseł - manifestów. Koniec końców opcja Kaśki Nosowskiej zaprzyjaźnij się z samym sobą okazała się dla mnie wtedy najlepsza, a właściwie jedyna, żeby nie czuć się mega samotnym w życiu. 

To zjawisko subiektywnie odczuwalne, ten kłębek emocji kiedy nie możesz się z nikim porozumieć. Bo to już nawet nie chodzi o to, że nikogo nie ma, bo ktoś niby zawsze jest, zawsze był. Ale przychodzi moment, kiedy poziom komunikacyjny spada poniżej norm, coś się gryzie, nie wszystko pasuje, to nie moje piętro i wysiadam. Od zawsze szukałam sfery samotności, inaczej bycia pojedynczym z kimś innym. Z kimś kto zrozumie. Ten sam scenariusz: ja + Ty + często jeszcze ktoś, a mimo to każdy z nas pojedynczy, każdy sam sobie ale razem. I wreszcie znalazłam złoty środek w mojej samotności, którą jednak zawsze lubiłam. Odkryłam, że małżeństwo to zalegalizowana samotność we dwoje. A miłość to czuwanie nad czyjąś samotnością. I to nam się udaje. Jesteśmy nie tylko przyjaciółmi, my jesteśmy małym gangiem. Mężnie jest z moim mężem. Jesteśmy razem dzielni, że nikt nam nie podskoczy. To są te fajne momenty, kiedy mimo, że znajomi odwracają się od nas, bo towarzysko straciliśmy na wartości, zyskując potomka, potrafimy obrócić samotność na naszą stronę i stwierdzić: pieprzyć to, we dwoje mamy najlepsze imprezy. Mężności Wam życzę, bo podobno mało jej się ostało. I tej dobrej samotności, która jest jednak bardzo potrzebna, o ile ktoś nad nią czuwa, żeby woda sodowa nie uderzyła jej do głowy. A zatem loff z Wami, dzieci i męże.

czwartek, 25 września 2014

Typologia Niani Polki

Niania Polka w przeciwieństwie do Matki Polki nie rodziła dziecka, którym się zajmuje w celach zarobkowych, więc jej więź z dzieckiem nigdy nie będzie taka wiecie, pępowinowa, to oczywiste. A Matce Polce nikt za opiekę nad swoim dzieckiem nie zapłaci, mimo największej więzi (co za pech). Niania Polka wychowuje więc dziecko Matki Polki, podczas gdy ta napędza rynek gospodarczy (polski), a Matka Polka z racji swojej roli będzie mieć co do sposobów wychowania obiekcje, podczas gdy Niania Polka będzie uważać, że robi wszystko bardzo dobrze. W lepszym wypadku Niania Polka pokieruje Matką Polką, żeby ta stosownie do jej uwag, pracowała (rzecz jasna po pracy - znacie ten matczyny trzyzmianowy etat) nad rozwojem dziecka. Jest to szczególnie przydatne, kiedy Matka Polka po raz pierwszy w życiu wpada w pieluchsidła, a Niania Polka posiadła już cenne doświadczenie i wie, co zrobić, żeby w tych sidłach i kupie obowiązków nie zwariować. Niania Polka z Matką Polką nie muszą być koleżankami, nie po to ta relacja powstała. Ale na pewno muszą prowadzić twórczy dialog, budować kompromisy, rozmawiać i jeszcze więcej rozmawiać, żeby stworzyć skuteczną siatkę działań na rzecz wspólnego dobra. Nic tak życia nie ułatwia jak dobrze wychowane dziecko.

Cóż, ja sobie wiele utrudniłam przez ostatni rok, ale puśćmy to w niepamięć. Ułaskawił mnie żłobek jednym wolnym miejscem.

Niania Polka mieści się w kilku przedziałach wiekowych, z których każdy charakteryzuje się innym podejściem do pracy. Mamy więc Nianie Pomaturalne, które, z nudów w najdłuższe wakacje życia, będą szukać dzieci do opieki. Bo dzieci są słodkie, bo Nianie Pomaturalne mają młodsze rodzeństwo, bo ich sąsiadka ma córeczkę a kuzynka urodziła niedawno i udało się z sukcesem pieluchę przewinąć. Doświadczenie wątpliwe, za chwilę może się okazać, że minęły się z powołaniem.
Mamy też Nianie Zaoczne. Studiują w weekendy pedagogikę, psychologię, położnictwo. Z racji kierunku studiów dzieci im nie są straszne, a od poniedziałku do piątku Nianie Zaoczne są dyspozycyjne, więc chętnie podejmą pracę. Te zaczynające studia będą uczyć się na naszych dzieciach, studentki lat ostatnich najprawdopodobniej mają już jedno, dwoje dzieci w referencjach (które zawsze trzeba sprawdzać). Można trafić lepiej albo gorzej, niania.pl to istna loteria - wygrać można spokój dziecka i domu, ale można też utopić w losie nie tylko pieniądze, ale zachwianą równowagę z dodatkiem kilku siwych włosów. Trzecia grupa to Nianie Podyplomowe. Tytuł magistra pedagogiki, psychologii, położnictwa w kieszeni. Pana Boga za nogi złapały, tylko z pracą słabo, a z racji szybko biegnącego czasu, chcą pracy legalnej i poważnej, w zawodzie, więc nawet jeśli świetnie się sprawdzą w roli niani, niebawem uciekną odprowadzać składki na ZUS i NFZ. Później to już chyba zostaje grupa Nianiek Polek, które same są też Matkami Polkami, ale z odchowaną progeniturą na koncie. Skoro swoje wychowały wiedzą najlepiej jak to robić, wiedzą aż do pozjadania rozumów, a że ich kariera inaczej się nie potoczyła, będą chciały z życiowego zawodu wyciągnąć grube pieniądze. Doświadczenie kosztuje, opieka nad dzieckiem jest bezcenna. Zapomniałabym. Nianie Emerytalne. Matki, babcie, całe dobro polskie w jednym. Posiadły mądrości życiowe, ale myślę, że w pakiecie z pokorą i domowymi obiadkami, czego poprzednim grupom może brakować.

Niezależnie od grup wiekowych są jeszcze Nianie Polecone. I tych życzyłabym wszystkim. Bo jeśli sprawdzona przez znajomych, to powinna być najlepsza. Nawet jeśli Policealna, Emerytalna - skoro dla naszych bliskich była jak rodzina i dodatkowo mamy wgląd w dziecko, którym się zajmowała, bierzmy ją w ciemno. Poza tym jakie mamy opcje? Porzucenie kariery zawodowej, instytucję babci lub teściowej, żłobek. Dwie pierwsze mieszczą się w kategoriach luksusu, ostatnia - szczególnie w dużych miastach - w kategoriach cudu.

Jak podjąć decyzję o tym, która kobieta będzie opiekunką Twojego domowego ogniska na czele z najmłodszym jego mieszkańcem? Na pewno niełatwo. Najlepiej w ogóle. Ale skoro nie ma innego wyjścia, cóż, powiem z własnego doświadczenia, że kobieca intuicja w takich wypadkach odmawia posłuszeństwa, obiektywizm chowa się do szafy, a później klamka zapada i kolejno z głowy uciekają asertywność, zimnokrwiste myślenie, światłe badanie faktów (o ile nie zatrudnia się Niani Polki z Panią Kamerką Internetową). Będąc Matką Polką zatrudniającą Nianię Polkę na pewno wprawiłam się w byciu Sherlockiem Holmesem w domowych pieleszach, a nie tego oczekiwałam. Z drugiej strony ocena takich sytuacji to czysta ambiwalencja, bo niezaprzeczalnie bez większych problemów i szkód, moje dziecko dotarło do półtoraroczności. Zdrowe, radosne, nieposłuszne (taki gratis). Z drugiej strony wiem, że nie zadbałam o szczegóły, których chciałam nie widzieć, a które teraz owocują w zachowaniu syna. Chyba zawaliłam jako szefowa, ale jak do cholery jasnej być szefową, kiedy zatrudnia się kogoś do pracy na żywym organizmie, który dodatkowo wyszedł z Twojego? W sumie Matka Polka liczy często na to, że to właśnie Niania Polka będzie szefować i mówić jak być powinno. Emocjonalna walka. Zszarpanie nerwów. Znowu przegrywam trzy do dwóch, jakby to ujął Artur Rojek.

Głowa do góry, a raczej stawanie na niej. Idzie nowe. Kochamy wyzwania.

Ps. Gdyby ktoś w Krakowie miał Nianię Polkę Poleconą na awaryjne sytuacje typu kolacja z mężem raz na dwa lata, chętnie skorzystamy.

Dziecko z Wami!


















środa, 24 września 2014

Kiedy powiem sobie, że to za mało

Sama sobie się dziwię, że zmieniłam bieg tytułu piosenki O.N.A Kiedy powiem sobie dość. Mam teraz taki czas, że mówię sobie dosyć każdego dnia. Mówię sobie wielkie ogromne dość mam wszystkiego. Wstawania rano, wyrywania sobie włosów z głowy w pracy, bo szef nie docenia, a dziecko w domu rośnie mi na drożdżach podczas gdy ja mam na to tylko wpływ parodii wynagrodzenia na konto bankowe. Później mam dość kolejno: wracania w wielkim wypruciu do domu, wymyślania co dziś na obiad, wymyślania co na obiad dla dziecka, co na obiad do pracy, usypiania dziecka o mało dziecinnej porze typu dwudziesta trzecia trzydzieści i dosyć mam nawet permanentnie rozłożonej suszarki na pranie, o ciągłym bałaganie nie wspomnę. Organizmaszyna ma chyba w turbinach mało oleju (albo w głowie). Matko, ocknij się. Za kilka lat naprawdę będzie lżej!

To był zalążek postu sprzed dwóch tygodni, od tamtej pory wiele się zmieniło. Byłam sama przez tydzień, dziecku dziadkowie uregulowali w tym czasie tryb życia codziennego, w związku z czym zasypia po dwudziestej pierwszej i w związku z czym odpadło mi jedno mam dość. Mąż się wydelegował, a ja siedząc sama w M2 powiedziałam sobie, że w tym wszystkim, czego mam tak bardzo dość, jest jednak czegoś za mało. Mnie w tym jest za mało. Instytucja matki, szczególnie polskiej, nie ma w statucie żadnej z egoistycznych czynności, ale coraz częściej ciągnie mnie na drugą stronę codzienności. Tej, którą mam, ewidentnie czegoś brakuje. Na osiemdziesiąt procent mojej niespełności składa się praca, w której spędzam osiem godzin dziennie, a w której nie chcę być. To nawet nie jest wypalenie zawodowe, to jest poczucie bycia okradaną. Z czasu, z pieniędzy, których kiedyś było więcej. Bycia oszukaną, że po macierzyńskim każda matka góry przenosi. Pieluch, kasy, satysfakcji, biega dobrze wyglądająca między firmą a domem i uśmiech spełnienia nie schodzi jej z twarzy. Więc albo jestem w złym miejscu do zarabiania pieniędzy i zdobywania cennego doświadczenia, albo robię coś mocno nie tak.

Dziecko idzie mi do żłoba. Towarzyszy temu mało adaptacyjna zła wibracja. Płacz, niespokojny sen, uwieszenie półtorarocznego ciała na mojej nodze. Krok w krok. Nie widzę w tym wszystkim rozsyłających się curriculum vitae i biegania na rozmowy kwalifikacyjne. I to jest zamknięte koło odmieniania siebie przez dziecko o dziecku z dzieckiem. Poświęcenia, przeczekania, zostawienia w szatni swoich ambicji i obolałEGO, i uzbrojenia się w cholernie wielką cierpliwość, której od nowa się uczę. Bez kitu, jakbym urodziła dziecko w ten poniedziałek. Świat się zatrzymał i działam na rzecz przystosowania małego człowieka do życia w społeczeństwie. Kiedyś powiem sobie, że to za mało. Dla mnie za mało. Na pewno znacie ten niedosyt, niby życie się toczy ale HALO ja chcę więcej bo JA chcę dla SIEBIE... Ale równocześnie schowanie siebie do jego kieszeni, kiedy zostawiam go na popłaczenie w żłobku, schowanie siebie bez bo JA, to jest najwięcej ile mogę mu teraz dać.

czwartek, 4 września 2014

Bez parcia, ale z sensem

Kiedy mój mąż pokazał mi jeden z odcinków Szóstego zmysłu, w którym Przemek Kossakowski przemierzał Ukrainę, szukając uzdrowicieli, stwierdziłam: dawno nie było w telewizji i w internetach tak pozytywnego wariata, biorącego na bary ciekawy temat i opowiadającego o nim w taki sposób, że szklany ekran nabiera sensu istnienia. Dzięki niemu zresztą przyszedł nam do głowy pomysł, że nasz ząbkujący syn mógłby kiedyś przynieść do domu parę groszy, uleczając ludzi poprzez ich gryzienie. I dzięki Kossakowskiemu uspokoiliśmy się, że ludzie z wioski, w której mieszkają moi rodzice nie są odosobnieni w praktykach uleczania jajkiem. Może jednak są normalni, może nasze dziecko nie ucierpiało podczas tych jajecznych "zabaw" koleżanek mojej już nieżyjącej babci. Ale nie o tym.

Kossakowski wraca z nowym programem. Premiera Inicjacji ominęła mnie z racji zbyt wczesnej godziny nadawania (mówiłam Wam już kiedyś, że moje dziecko nie zasypia po dobranocce, bo nie ma już dobranocek, a gdyby były to i tak by po nich nie zasypiało. W gruncie rzeczy mógłby powstać nowy termin dla tak energicznego dziecka: zasypia po Kossakowskim, w lepsze dni zasypia w trakcie). Ale dziś w końcu obejrzałam symulację porodu, o której pewnie już słyszeliście. W końcu, bo przyznaję, że miałam opory. Wiecie, rodziłam siedemnaście miesięcy temu, ale jednak (jako, że robiłam przyjemniejsze rzeczy w życiu) powrót do tych wspomnień pod kątem bólu to nie było moje cup of tea, mimo, że mój przypadek ciężki ponoć nie był, odporność na ból spora, traum poporodowych brak. Przyznam też, że w pierwszym momencie pomyślałam: po co skupiać się na bólu porodowym, skoro to nie jest istotą porodu? Ale ciekawość wzięła górę, no i wielka sympatia do Kossakowskiego, więc obejrzeć musiałam. I okazało się, że mój opór był niepotrzebny, bo scenami bólu Pan Przemek paradoksalnie nie przywołał w ogóle wspomnień o bólu, a jedynie o wielkim spełnieniu i miłości z tytułu wydania na świat nowego życia. A ponieważ rodziłam naturalnie bez znieczulenia (no dobra, z gazem przy ósmym centymetrze, ale takim jakby wygazowanym gazem) daję sobie pełne prawo do komentarza tej sytuacji.

Znajomi oczywiście pytali mnie po porodzie jak bardzo bolało a ja nie wiedziałam co opowiedzieć poza tym, że bardzo. Cholernie. Bolało jak nie wiem co. Przecież ja rodziłam, nosz mać! Bolało więc jak przy rodzeniu dziecka. Niby to takie oczywiste, ale jeżeli ktoś tego nigdy nie robił, nie wyobrazi sobie tego. No, chyba, że miał łamane kości, o ile prawdziwym jest stwierdzenie, że ból porodowy można porównać do łamania dwudziestu kości równocześnie! Mój mąż miał łamane trzy kości na raz, więc kiedy to usłyszał powiedział do mnie: szacun! I kiedy był ze mną przy porodzie widziałam ten szacunek w jego oczach.

Przed obejrzeniem eksperymentu przeprowadzonego na Kossakowskim nie pomyślałam nic innego jak tylko właśnie SZACUN, słowo wytrych. Ale trochę brak mi było słów. Że Tobie się chłopie w ogóle chce przez chwilę być z tym bólem, skoro on może być jeszcze większy, bo będzie przecież bezcelowy. Każdy ból, jeżeli tylko ma jakiś cel, boli dużo mniej. Kossakowski jedyne co urodził tą symulacją porodu to podziw, wdzięczność i fun club kobiet z porodówki. Dużo urodził, zważywszy na to, że przerwał eksperyment na poziomie ósmego centymetra - przecież ten poród składał się tylko z bólu. Bez oczekiwania, miłości, wielkiego brzucha, który prawie pęka, bez wspomnień z ostatnich dziewięciu miesięcy. Bez obietnicy, że zaraz przyjdzie ulga, że ból urodzi rączki, paznokcie, oczy po tacie. Przecież to jest kosmos, do którego Kossakowski nawet nie mógł się zbliżyć. Ale w tym bolącym wariactwie wytrzymał i tak długo, nie mając całej tej matczynej siatki emocji w tle. A ulgę przyniosą mu na pewno pozytywne komentarze, bo jednak poziom abstrakcji eksperymentu przyprawił wiele osób o uśmiech.

A kobietom, które chciałyby, żeby eksperyment był realnym scenariuszem i żeby to mężczyźni rodzili w bólach polecam się zastanowić czy na pewno chciałyby sobie odebrać tę przyjemność. Tak, przyjemność i nie - nie jestem masochistką. Ale wiem, że nawet najcięższy poród zakończony położeniem dziecka na brzuchu, z którego to życie uszło jak powietrze z balona to, mimo cholernego bólu, jedna z lepszych czynności na świecie. Urosnąć przez tych kilka miesięcy w siłę, żeby potem pęknąć z dumy. 

środa, 20 sierpnia 2014

Przypominasz mi mnie*

Artur Rojek składa się z ciągłych powtórzeń, a ja składam się z permanencji braku czasu. W związku z mało sprzyjającymi okolicznościami nie chciałam słyszeć jego płyty ani o płycie. Nawet Beksy w radiu nie chciałam poznać, a ta cała Trójka jak na złość się uparła i konsekwentnie ją promowała, walcząc z moim oporem wobec nowego i z początkiem lata trąbiła już Syrenami. Jesteś głupia! Nie chcesz słuchać płyty Rojka? Tak, jestem głupia. Miło mi.  

Bo to są proszę Państwa dziwne zdarzenia. Trzy dychy na karku i wspomnienie pierwszej muzycznej miłości, tej z czasów popkultury. Połowa życia minęła i teraz Rojek mówi mi, że się powtarza? Jeżeli Ty się Rojku powtarzasz, to ja nie mam czasu. Ja muszę biec, za życiem gonić. Przecież nie będę Ciebie słuchać w biegu, skoro się powtarzasz. Nic tak nie spowalnia pędu za życiem jak powtarzalność. Przynosi nudę, każde działanie blokuje marazmem. A poza tym wiesz, istnieją na świecie te zderzenia ze wspomnieniem, których się tak bardzo boimy. Bo co jeśli nowe jest gorsze niż dawne? Może lepiej zostać tak jak się było i w ten sam sposób jaki się pamięta? Bez zmian jest zawsze wygodniej i łatwiej, przecież wiesz. Bo co jeśli tym razem jednak Ci nie wyszło? Tak, wiem. Jestem głupia. Artur Rojek i nie wyszło? Po drugim przesłuchaniu płyty zaczęłam palić (się) jedna za drugą ze wstydu za ten strach, że dźwięki nie będą się dobrze składać, że słowa piosenek pewnie już wymięte, wyblakłe, zużyte.

A tymczasem okazuje się, że powtórzenia z biegiem czasu dojrzewają ale nie gniją. Powtarzalność nas w nas nie starzeje się tak szybko jak my. Śladu zmarszczek nie ma na tej Twojej płycie, Rojku, a tak bardzo się bałam. Ulga i świeżość. Otwarta przestrzeń, gdzie można biegać do woli i się nie zmęczyć.

Powtórz to kiedyś. 







*tytuł notki pochodzi z tekstu do utworu Kokon z płyty Artura Rojka Składam się z ciągłych powtórzeń

środa, 13 sierpnia 2014

Mowa słodsza niż miód*

- Tato, gdzie jest mamusia?
- W pracy.
- A o której wróci?
- Nie wiem.
- A nie możemy do niej za-te-le-fo-no-wać?**

Nigdy nie mogłam się nadziwić, że małe dziecko może poskładać zatelefonowanie. ZA-TE-LE-FO-NO-WAĆ, o rany! To muszą być lingwistyczne Rysy do pokonania dla tak małego aparatu mowy.
Kiedy rok temu słyszałam zmagania dzieci z trudną polską mową, nie mogłam się doczekać pierwszych słów mojego syna. Z drugiej strony komunikacja niewerbalna w jego wydaniu bywała bardzo intensywnym wyrażeniem siebie i swoich emocji, dlatego miewałam też obawę, że mówienie mogłoby nieco skomplikować naszą komunikację. Przecież nauczyłam się już rozumieć syna bez słów a przede wszystkim rozumieć go poprzez płacz. Szczególnie pierwsze trzy miesiące były powtarzalne w dźwięki, więc z czasem już wiedziałam, że jest głodny, śpiący, jest mu niewygodnie, że chce bekać albo bąkować, czy też boli go brzuch. Kiedyś zresztą pisałam o tym płakaniu, któremu trzeba było się codziennie bardzo dokładnie przysłuchiwać, żeby zrozumieć co w ogóle dziecko ma na myśli i czego potrzebuje. Później nauczyłam się rozumieć syna poprzez głużenie, gaworzenie i naśladowanie dźwięków mowy*** i gdybyśmy dzisiaj na tym melodyjnym etapie pozostali, całkiem dobrze byśmy się zrozumieli. No, może za wyjątkiem moich tłumaczeń, dlaczego nie wolno robić tylu, w jego opinii, interesujących rzeczy. Tego mój syn nie przyswaja i nie wiedzieć czemu słowa nie i nie wolno są dla niego niesłyszalne. Resztę omawiamy razem całkiem przystępnie na poziomie dialogu, chociaż zdarzają się też między nami kłótnie. Ale kłótnia z użyciem mojego języka polskiego i języka dziecięcego (w wersji mojego syna przypominającego póki co język z grupy skandynawskiej języków germańskich) to najbardziej inspirująca kłótnia, którą zawsze kończy konsensus. Przynajmniej ja to tak rozumiem.

Usłyszałam słowo mama (z przypisanym jemu konkretnym znaczeniem) w zeszłym tygodniu, po upływie dwóch lat od momentu kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Jest spora szansa, że mój syn będzie miał rzadką przypadłość z gatunku męskich pamiętania wszelakich dziwnych rocznic - póki co idzie dobrą drogą. Usłyszałam nasze piękne polskie śśśśśśś wypowiedziane do kota (oczywiście podczas próby naśladowania kici-kici). Znając teorię, że dziecko około półtoraroczne rozumie dwa razy więcej niż potrafi wymówić***, rzucamy słowami cały czas. Mówimy do syna naszym językiem. Nie zdrabniamy. Nie chcemy wiedzieć cio tam? Chcemy wiedzieć jak się ma. Nie chcemy sobie wyobrażać, że w ciemnej łazience jest bobo i go zje, chcemy, żeby wiedział, że ma wyjść z łazienki, bo światło jest zgaszone. Po prostu. Bez potworowych dodatków. Czasami zrobi sobie bubu, ale częściej po prostu sobie coś ubije, bo się przewrócił. Zdarza się, że robi am-am, ale częściej po prostu je obiad. 

Znalezienie równowagi w mówieniu do dziecka to jest nie lada wyczyn. Z jednej strony mówić tak, żeby nie zamykać mu świata wyobrażeń o wyimaginowanych psijacielach, śtfolach, kjuliczkach i pieśkach, z drugiej strony twardo stąpać po literach i wprowadzać kosmetykę w opisie świata dziecka - przyjaciele, stwory, króliczki i pieski - starannie poprawiać zamiast powtarzać błędną wymowę. Przy tej czynności należy zachować powagę, bo zwykle zmagania dziecka ze słowami powodują, że śmiejemy się i bijemy brawo. To oczywiste, że trudno się powstrzymać kiedy dziecko wywinie dźwięczny numer w stylu śśśśśśś do kota, ale zdecydowanie przyda mu się bardziej z cierpliwością powtarzane kici-kici niż nasz ciągły zachwyt nad śśśśśśś. A może się mylę? A może w okresie rozwijania mowy dziecięcej powinniśmy pozwolić dziecku na własne interpretacje słów i dostosowywanie ich do wygody używania aparatu mowy, który jest jeszcze rozleniwiony?

Niezależnie od tego, którą z dróg komunikacyjnych obierzemy, nie zapominajmy o tym, że najważniejsze jest porozumienie (się) i słuchanie. Mówmy dużo. Ale mówmy przede wszystkim o czymś. Żeby dziecko wiedziało, że mówienie jest jakieś, a nie byle było. Czytajmy dziecku. Żeby słowa go otaczały. Dobrze poskładane litery wpływają na lepsze samopoczucie (z pewnością gdzieś na świecie ktoś to naukowo udowodnił). Słowa z Wami, dziecko też!




*tytuł sponsoruje Pan Homer
** zasłyszane w oczekiwaniu na zielone światło gdzieś w okolicy Ronda Mogilskiego w Krakowie
***teorie dotyczące rozwoju mowy zaczerpnięte są z artykułu na Dzieci są ważne

wtorek, 12 sierpnia 2014

Na nawyku

Wróciliśmy do domu, położyliśmy klucze na blacie w kuchni, dwie siaty z zakupami na stole. Z przyzwyczajenia nie na brzegu, żeby dziecko nie sięgnęło ani do zakupów, ani do kluczy. Zdjęliśmy buty i włożyliśmy od razu do szafy. A wróciliśmy jak zwykle, tuż przed osiemnastą. Moglibyśmy później, ale ponownie - to przyzwyczajenie - ono czyni z nas mistrzów dokładności. Więc robiliśmy wszystko po staremu, z tą tylko różnicą, że obiad był gotowy już po dziewiętnastej, w dodatku dwudaniowy - niemożliwe stało się możliwym kiedy szesnastomiesięczny człowiek nie biegał pod nogami, nie wyciągał garów z szafek i nie zaglądał do piekarnika. Pralka prała, zmywarka też i okazało się, że wprawienie ich w ruch nie było takie skomplikowane kiedy szesnastomiesięczny człowiek nie wyrzucał z pralki ubrań tuż przed jej uruchomieniem i nie włączał przycisku, który pralkę resetuje, i nie podbiegał też za każdym razem kiedy wkłada się ostatni brudny talerz do zmywarki.

Usiedliśmy. O matko, dopiero wpół do ósmej! Włączyliśmy film. Głośno. Przecież to niemożliwe, ale jednak. Nikt przecież nie spał w pokoju obok. Godzina dwudziesta druga. Drugi film. Kolacja zjedzona powoli i cała. Nieprzerwany sen. Rano ciepła kawa. Praca. Bez myślenia w pracy o tym, co kupić na kolację. Z mężem to sobie pizzę zamówimy. Kulturowa wygoda. Bez dziecka. Mówili on odwyknie, ty odpoczniesz, same plusy.

Po dwóch dniach przyszło mi do głowy, że wariuję, ale też dowiedziałam się więcej o sobie. Wiecie, ta nawykowalna (żeby nie powiedzieć paranoidalna) natura rodzica: znam na pamięć co powinnam kupić, w którym miejscu domu położyć, żeby bubu nie było i innych wybuchów, w jakim natężeniu dźwięków oglądać film i kiedy nastawić pranie. Bez dziecka się gubię. Bez dziecka samo tylko istnienie możliwości, że coś mogę zrobić inaczej wystarczająco mnie wybija z rytmu. Tak, ta sama potencjalność, że mogę wszystko a to tylko czcza gadanina - bez dziecka to przecież takie wszystko, że nic. Więc każę ściszać TV, liczę kiedy się to pranie skończy i myślę, że za długo robimy te zakupy, bo przecież trzeba już wracać do domu.

Prozaiczne czynności niczym gumy do żucia – zajmują nas bezmyślnie, aż na koniec dadzą się wypluć i pozwalają szybko zapomnieć jaki miały smak. Tak zawsze myślałam. Dopóki dziecko mi nie zaczęło pojmować jeszcze bardziej rzeczy tego świata i teraz, kiedy jest na kilka dni u babci - widzę jak bardzo złożonym procesem było dostosowanie życia do tego małego człowieka. Wypracowanie najmniejszej energii przerobionej później na te wszystkie codzienne czynności.

Nie to, że jest pusto. Nam się we dwoje nigdy nie nudzi, bo jesteśmy przyjaciółmi, ale nie tylko. My jesteśmy z mężem małym gangiem. Ale jest tak dziwnie, że nie do opisania. Brak tej trzeciej energii rozleniwia strasznie, spowalnia myślenie, nawet budzik chce budzić jakby mniej chętnie. Gdybym nie miała dziecka, na pewno nic by mi się nie wydawało. Ale dziecko mam i wydaje mi się, że coś mocno jest nie tak jak go nie mam blisko.

Bez konkluzji w chwilowo bezdzietnym rozważaniu pozdrawiam Was ciepło i cóż, dziecko z Wami. Ja sobie poumieram z tęsknoty jeszcze ze dwa dni i potem świat się zrównoważy.

piątek, 8 sierpnia 2014

Sprzedam sen! (gościnnie Mamaronia)

Urlop uczynił z nas wyspanych rodziców, z dziecka nie dającego się wcześniej zaszufladkować w żaden tam twardy sen uczynił dziecko umiarkowane. Definicja dziecka umiarkowanego według e-Mamuś: dziecko nie idzie spać po dobranocce, bo nie ma już dobranocek, a gdyby były, to i tak nie zasypiałoby po nich, bo przecież tak robią wszystkie dzieci, a wszystkie gryzie się z indywidualizmem. Dziecko umiarkowane idzie spać o godzinie dwudziestej drugiej, bo przez nagminne wchodzenie w sen o północy zostało okrzyknięte hardkorem, a ten pseudonim nie przypadł dziecku do gustu. Urlop się nie kończy. Ćpam sen. To jedyne zdrowe. Sprzedam sen*. Ten jedyny legalny środek uderzający. O ile dziesięciogodzinny tryb księżycowy utrzyma się w sezonie pourlopowym, jak nic stanę ze snem na Targach Rzeczy Fajnych i sprzedam na kilogramy. O matko, tyle to ja od porodu nie spałam! To wszystko chyba mi się śni. Pozdrawiam ze snukomisu. Marzenia naprawdę się senniają, jeśli tylko bardzo tego chcecie. Sen z Wami! I dziecko też. Pasteryzowałam dzisiaj sen. Ten słodki. Ten jak zając zamroziłam, głęboki to on nie jest, ale na czarną godzinę przyda się na pewno. Ususzyłam też trochę

*żeby sen w jakiś sposób zmaterializować, coby łatwiej było go podzielić, Mamaronia wymyśliła - specjalnie dla mnie! loff - cudowny Sennik tęczowy (nie od dziś wiadomo, że jej pomysły na potrawy są niebanalne). Poniżej przepis dla głodnych SNU od Mamaronia:

Produkty:
- 1 kg snu czystego, nieprzemielonego
- różne kolory rzeczywistości: różowe okulary, zielony spokój, niebieska nadzieja, czerwona namiętność. W zależność od upodobań i chęci ubarwienia sennika
- szklanka potu ekscytacyjnego
- piana z rzeczywistości

Sposób przyrządzenia:
Czysty sen należy przełożyć do głowy tak, aby można było przemielić go setki a nawet tysiące razy. Podczas mielenia, zabarwiać barwnikami w zależności od nastroju, spokoju, chęci czy innych stanów emocjonalnych (uwaga: stany emocjonalne wyostrzają smak i zapach, bez emocji nie podchodzić do procesów mielenia!). Kiedy sen wymiesza się z barwnikami dolać należy szklankę potu ekscytacyjnego, po to tylko żeby poczuć jak sennik żyje, jak oddycha, jak zmienia się za każdym kęsem. Wymieszaną całość podpiekać przez noc. W 50 stopniach, żeby zakalca nie było a radość i smak były niesamowite. Nad ranem, po upieczeniu na wierzch ułożyć ubitą pianę z rzeczywistości. Niech i ona ma swój udział w senniku tęczowym.

Smacznego!


środa, 2 lipca 2014

Dziecko na wagę

Nieszanowny Panie Prezesie renomowanej Firmy Od Boleści Pracowników,

urodziłam prawie cztery kilo żywej wagi (pozory mylą, bo w gruncie rzeczy była to najmniejsza fasoleczka świata, bezbronna, słodka i nasza). Skulone, trzęsące się z zimna po wyjściu z brzucha i wystraszone dziecko – zdane tylko na matkę i ojca. Proszę nie wchodzić nam w kompetencje, niedrogi Panie Prezesie – nasze dziecko nie jest zdane na łaskę Pana ani niczyją inną. Jemu wystarczy kilka powszednich rzeczy do funkcjonowania, a przede wszystkim moje i męża ogromne kochanie. Tego nic mu nie zastąpi, a Pan, Panie Prezesie zabiera nam to sukcesywnie każdego dnia. Przez Pana, Panie Prezesie, nasze życie zmieniło się w codzienność nie do zniesienia, w gadanie po pracy o pracy, która (też przez Pana) przestała być tego warta. I to przez Pana znienawidziłam mój kochany pełen etat, który był kiedyś moją pasją i przez Pana nie mogę spędzać z dzieckiem tyle czasu ile bym chciała. Przez Pana zastraszanie mnie, demotywowanie mnie i z góry założenie, że mając dziecko jestem pracownikiem gorszej kategorii. Dlatego zdecydowałam, że to jest najwyższy czas, żeby odejść i zająć się życiem, Panie Prezesie. I przestać żałować, że poświęciłam pół roku z życia mojego dziecka, pół roku milowego w jego rozwoju dla udowadniania Panu Prezesowi, że kobieta po ciąży ma więcej mózgu i siły niż niejeden facet. 

Ot, historia jakich wiele. Kobieta odmieniła się przez wpadkę, zobaczyła dwie kreski na teście, zawiadomiła pracodawcę, pełny etat wykonywała wydajnie do ósmego miesiąca ciąży, odbyła poród (cóż, robiła przyjemniejsze rzeczy, ale według niej nic na świecie nie było lepsze w skutkach). Po porodzie wpadła w ramiona ZUS-u, bo jej umowa o pracę wygasła wraz z przecięciem pępowiny. Rozpoznanie ciąży nastąpiło w niewygodnym dla przyszłej matki okresie, czyli na umowie na tak zwany bardzo ściśle określony czas, dlatego zażaleń wnosić się nie dało, Prezes nasz Pan, Pan Prezes się zna. Umowa do dnia porodu. Firma to Twoja matka, matko! Tylko w głowie mnożyło się pytanie co dalej? co dalej? co dalej?

Kompetencje przyszłej mamy są olbrzymie, jej chęci, zapały, każde działanie naznaczone pasją – zatem bez dwóch zdań: chcemy Panią! Chcemy Panią tuż po podstawowym urlopie zwanym macierzyńskim, po tym sześciomiesięcznym, byle nie dłuższym! Chcemy Panią od razu!
I chcieli. Bo się mama trochę prosiła. Bo koleżanka z działu odeszła, ta ważniejsza szczeblem, więc i stanowisko zwalniało się bardziej wymagające, a mama lubiła wyzwania. A gdyby tak koleżanka nie odeszła? Może by już wtedy tak bardzo mamy nie chcieli. Niezależnie od tego, co Pan Prezes miał na myśli, mama wróciła do pracy z dziwnym przeświadczeniem, że musi udowodnić więcej, że musi pokazać się od jeszcze lepszej strony, że będzie bardziej wydajna, żeby Pan Prezes nie żałował swojej decyzji, że musi pokazać, że matka potrafi zarządzać nie tylko okołoniemowlęctwem.

Minął termin składania w ZUS-ie wniosku o przedłużenie urlopu mało wypoczynkowego, zwanego rodzicielskim. Stres opadł, bo przecież mama wraca do pracy, bo chcieli ją, nieważne czy naprawdę czy tylko udawali, ale chcieli! I kiedy droga na rodzicielski była już zamknięta, mamie przedstawiono nową umowa o pracę z nowymi warunkami, które wcale nie były lepsze i nawet nie były takie same jak przed ciążą, i nawet w małym procencie nie przypominały obiecywanych kwot. Jak to? Mama żąda spotkania, żąda wyjaśnień.

Powinna się Pani cieszyć, że ma Pani pracę.

Standardy Panie Prezesie zna Pan na pamięć. Łącznie z wypłatą pod stół i przeświadczeniem o mniejszej wydajności matek.

W tym momencie mama zaczęła współczuć każdej kobiecie obcującej z Prezesami mieszczącymi się w tych kategoriach skurwysyństwa. Mama pozostała bez wyjścia, z obietnicą, że po kwartale ocenione zostaną jej wyniki pracy, które będą mogły wpłynąć na ewentualne negocjacje wynagrodzenia. Więc mama się przez kwartał czerpała psychicznie i fizycznie, obmyślając z dzieckiem na rękach strategie działań w firmie, które wdrażała po nieprzespanych nocach. I wniosła o kolejne spotkanie. 

Podwyżka? Za Pani wyniki mogę Pani co najwyżej zrobić pyszną kawę, podwyżki jednak nie będzie, bo cóż, ma Pani mniejszą prowizję, ale ma Pani pracę. Nie każda kobieta w Pani sytuacji ma to szczęście (no naprawdę, Panie Prezesie dziecko to jest TAKA SYTUACJA, że Panu się w głowie nie mieści). Panie Prezesie, chyba się nie zrozumieliśmy, ja nie proszę o podwyżkę, a jedynie o zrównanie moich zarobków z czasu kiedy jeszcze nie wydałam na świat nowego życia (pominę w tej części historii opis walki przekleństw w głowie mamy).

W tym momencie matka dokonała szybkiego montażu kadrów w głowie i kalkulacji: dziecko w domu z niańką, w pracy projekt za projektem, brak snu, jedzenie w pośpiechu, perfekcjonizm, norma ponad normę. Po zrobieniu dwóch przelewów jej konta bankowego nie stać było nawet na obsikanego pampersa. Mama uprawiała więc sztukę dla sztuki, frustrując się z dnia na dzień coraz bardziej, ale Pan Prezes wiedział najlepiej, że skoro mama ma pracę, powinna siedzieć cicho, brać marną kasę w kopercie spod stołu, robić swoje i zapomnieć, że wróciła tylko dlatego, że lubi tę robotę i że wynagrodzenie, które miała wcześniej było satysfakcjonujące i wystarczające, żeby zdecydować się na ten niełatwy krok, jakim było zostawienie dziecka w domu. Co było a nie jest nie pisze się w rejestr. Koniec i Kropka. 

Nieszanowny Panie Prezesie renomowanej Firmy Od Boleści Pracowników,

z pewnych źródeł wiem, że Pańska córka za niedługo z powodzeniem wejdzie na rynek pracy. Nie życzę jej takiego szefa jakim Pan jest dla kobiet. Jeżeli planuje Pan posiadanie wnuków, a chyba nie może być inaczej, bo oficjalnie jest Pan niesłychanie prorodzinnym człowiekiem, umieram z ciekawości z jakimi komentarzami spotka się przyszła ciąża Pańskiej córeczki, oczka w głowie taty. 

Z niepoważaniem,

Oszukana Mama

(która żałuje, że nie podarła tamtej śmiesznej umowy i nie wróciła do dziecka, które waży więcej niż stanowisko pracy)

W jednym momencie matka znalazła równowagę.
Wagę dziecka równą szczytom w Maslowowej piramidzie codzienności. 

wtorek, 17 czerwca 2014

Co właściwie robił Tata?


To on przygotował kącik dziecięcy. Nie oszukujmy się, pokojem nie można było tego nazwać i nawet w Ikei nikomu by się nie przyśnił sposób na zaaranżowanie tak małego skrawka przestrzeni, a on to zrobił i zrobił to najlepiej. Poskładał łóżeczko i komodę, wyczyścił wózek bo używany, wykonał wszystkie te męskie czynności domowe, które były fundamentalne dla przystosowania nowego członka rodziny w M1 dla modelu 2+1. Kąpał od pierwszych dni nowe życie i nagadał pępkowi, żeby odpadł. Przyrządzał mleko, kiedy laktacja okazała się mniej wytrwała niż zapowiadał jej potencjał. Robił przysiady z pięciokilowym wówczas ciałem niemowlęcym, bo miało kolki. Potworne. Zrobił dużo przysiadów i dużo wymachów nosidełkiem, i dużo kilometrów samochodem z powodu tych kolek. To on zwykle był kierowcą i trzeba przyznać, że na początku rzadko jeździł w okrzykach radości. Raczej kierował w wielkim darciu nie wiadomo dlaczego głód? kolka? pielucha? dyskomfort? bo tak? Ale zawsze bezpiecznie dostarczał nas do domuZasięgał opinii u wszystkich możliwych źródeł co zrobić, żeby płakanie ustało? Pewnie często przeklinał w myślach te spędzające sen z powiek dolegliwości okresu niemowlęcego, ale nie pamiętam, żeby wybuchał z niedoboru cierpliwości, bo przecież czego nie robi się dla dziecka, dla żony i dla spokoju, który dzięki niemu też z nami mieszkał. Więc robił wszystko. Zaciskał zęby. Wstawał w środku nocy. Szedł na spacer. Karmił. Przewijał. Obcinał te najmniejsze paznokcie świata. Gotował. Sprzątał. Rozwieszał na sznurku tylko ciut większe od mikroskopijnych ubrania. Robił zdjęcia, żeby upamiętnić ten pieluch padół i kupę słodkiego czasu. Zmieniał pracę, żeby rodzinie było lepiej w tych trudnych czasach. Nauczył przytulać, układać klocki, zabawy w chowanego i akuku też on nauczył, nikt inny. Nosił na barana. Wycierał łzy. Całował bubu. Stawiał rodzinę na pierwszym miejscu. Często szedł do pracy ledwie żywy, ale zawsze z uśmiechem wracał do domu.

I do tej pory to robi. Tata mojego syna.


To mogłaby być uniwersalna lista rzeczy ważnych i pewnie tatusiowie w większości odnaleźliby w tych ojcowskich zadaniach (chociaż niektórych na wskroś matczynych) swój rytuał i codzienność. Życzyłabym mamom, żeby lista rodzinnych rzeczy do zrobienia była też tatową listą. Bo bez taty po prostu się nie da. A jak nie wierzysz, to przeczytaj. Nie lubię porównań rodem z mięsnego, ale lepiej tego chyba nie można zobrazować, że kura domowa dzieli dzisiaj grafik z kogutem domowym. Bo żeby jajko było zadowolone, kurnik wysprzątany i ziarno domowej roboty a nie z dowozem gratis (przecież jedzenie kurnik made jest o wiele lepsze niż popcorn tudzież fastcorn) kura sama nie da rady ogarnąć codzienności, szczególnie w dobie popularyzacji business kur. Ojcowie mają teraz istotną rolę w wychowaniu dziecka od pierwszych dni życia i oby ta rola jeszcze ewoluowała, oby jeszcze więcej tatowości było w życiu dzieci i w życiu matek a tatowość ta była bardziej doceniana społecznie, tak bardzo bym tego sobie życzyła, bo marginalne ujęcie ojca w życiu rodziny mnie też dotyczy. To, że wszyscy mi współczują, że mówią, że ja już rady nie daję, że jestem matką na pełen etat i nie najlepiej z tym wyglądam. Że jestem idealna i wściekła mówią i owszem, ciociedobrerady miewają rację, ale to my razem (a nie tylko ja sama jako mama) robimy za full service obróbki ciepła rodzinnego. Bo mama się dzieli przez tatę i z tatą (obowiązkami) i dzięki temu wyrabia tę czasami ponadludzką normę bycia wszystkim, kiedy zwyczajnie się nie da będąc niezautomatyzowaną istotą ludzką. Ojcowskie bycie ojcem mogłoby zacząć być postrzegane w wielu wymiarach jako matczyne bycie ojcem, bo tata też potrafi przenosić góry, nie tylko te pampersów, brudnych ubranek i góry kaszki zmywać z podłogi. Całą górę złych emocji potrafi przenieść w takie miejsce, gdzie pozytywnieją.

Gdybyśmy my, współcześni rodzice maluchów, przeprowadzili ankietę wśród naszych rodziców, mogłoby się okazać, że wiele czynności nie powtórzyło by się w tatowym streszczeniu Co właściwie robił Tata? z życia naszych ojców (których ewolucja przeniosła w bycie dziadkami), bo jednak dzisiaj taty jest więcej w rodzicielstwie niż kiedyś, począwszy od uczestnictwa w narodzinach, poprzez angaż w karmienie i wiele innych czynności, których parszywy stereotyp kiedyś nie pozwalał im wykonywać. W ten Dzień Ojca zarządzam ogólnopolskie wystrzelenie w kosmos resztek przekonań o ważności matki, bo moc taty sprawia, że mamy moc (jest) jeszcze większą. Zarządzam zmianę tej przypadkowości, że tata dopełnia codzienność. Tata nią jest. Tata to taki twór złożony z innego rodzaju emocji, że gdyby nie one świat by się nie zrównoważył, po prostu. Chwiałby się i to byłby w gruncie rzeczy koniec świata.

Co właściwie robił Tata mojego syna? Siedział zmęczony przy stole, więc podeszłam do niego.
Dziękuję Ci za ten dzień. - powiedziałam - Bez Ciebie nie zdążyłabym ze wszystkim, nie dałabym sobie rady sama. On na to opowiedział: gdyby nie ja, nie musiałabyś robić tego wszystkiego, bo nie miałabyś tyle obowiązków. 

Ale bez Ciebie byłabym sama. 

Kocham to nasze zamknięte trójkątne rodzinne koło.



Mama z metką

Ciebie nie można podrobić - powiedział do mnie mój mąż kiedy syn wtulił się we mnie i w nikogo więcej. Tylko we mnie. Do niani na ręce nie. NIE. Tylko do mnie. Do taty na ręce czasami. Ale raczej nie. Raczej MAMA (jeszcze niewypowiedziana na głos, czekam na to jak na nic w kosmosie). Moje niebycie powoduje łzy i rozpacz (jest to zupełnie nowe doświadczenie, chociaż z niemiłym słonym i drącym (się) podłożem, ale... o matko, jestem w centrum uwagi!). Przypomniałam sobie błogie kilka miesięcy temu, kiedy bezrefleksyjnie leżący szkrab mógł zostać z każdym, kto tylko wyraziłby chęć (a nie było takich osób wiele i wcale się nie dziwię, bo kto przy zdrowych zmysłach chce spędzać czas z niemowlakiem) żebym ja, polska matka, mogła złapać oddech i siły na dalsze mamowanie. Zdjąć z siebie kostium supermamy i przez chwilę zapomnieć o roli życia, a potem znowu góry przenosić. Góry pampersów, brudnych ubranek, góry kaszki zmywać z podłogi. Nie da się odpocząć, jestem matką z metką. Jestem oryginalna a przez to jedyna. Odkąd mój syn zaczął pojmować wielkie rzeczy tego świata, nie da się nabrać na kopię matki. To jest tak słodkie, wiążące i męczące, że 3w1 czuję nowy wymiar macierzyństwa. O matko, jak czternastomiesięczne dzieci są interesujące! Wysysają energię, żeby zwrócić ją ze zdwojoną siłą. Są cudem już chodzącym, układającym klocki, gadającym przez telefon aliallalaiallalaia, wkładającym do pralki czyste skarpetki, do szafy buty, na regał książki, jedzącym bardziej samodzielnie i robiącym przy tym całkiem poprawnie bałagan, potrafiącym pokazać gdzie go boli i potrafiącym przytulić świadomie. Tyle cudów w cudzie. Przed nami pierwsze wspólne wakacje takie na właściwym urlopie, a nie tym zwanym macierzyńskim czy ojcowskim, kiedy prowadziliśmy wojny z kolkami, zamiast myśleć o relaksie. Ile już bitew stoczyliśmy myśląc, że najgorsze za nami. A teraz syn kładzie nam się na podłodze i wciąż, że nie. My, że nie wolno, a on nie i NIE. Przeczytałam w internetach, że tym charakteryzują się czternastomiesięczniaki, więc według mądrych artykułów o rozwoju dzieci mój syn ma idealny moment na pierwszy bunt i zgodnie z kalendarzem złości się pięknie i o czasie. I ma klasyczny MAMA CZAS, bo nikt mnie nie podrobi. Szkoda tylko, że mama nie ma tyle czasu dla syna, ile by sobie oboje życzyli. Ale to już historia na narzekający temat, a ja dzisiaj postanowiłam nie narzekać. Loff. E-mamuś


piątek, 13 czerwca 2014

Kocham Cię na zabój

Nieczęsto wypowiadam się w kwestiach problemów z pogranicza psychologii, życia społecznego, polityki (czy co tam jeszcze dotyczy rodziców) i nie występuję jako komentator tego, o czym możemy usłyszeć w codziennych wiadomościach (nazywanych przeze mnie nie bez powodu wiadozłościami. Patrzenie w szklany ekran w godzinach 18:00-20:00 - począwszy od panoramy przez info i fakty a skończywszy wiadomo gdzie - należałoby naprawdę konsultować z lekarzem lub farmaceutą). Niemniej jednak ostatnie wydarzenie z Rybnika, o którym pisano już tak wiele, postanowiłam przerobić w głowie i przemielić z refleksji w krótką notkę. W gruncie rzeczy nie będzie to żaden komentarz, bo nie mam ani wiedzy ani kompetencji, żeby się odnieść do śmierci w upale, ale w całym tym szybowym boomie (gorące dyskusje trwają też w blogosferze, między innymi u Blog Ojciec i Potwory Wózkowe), który zakrawa już o paranoję, zaczęłam się zastanawiać, kto tutaj naprawdę o czymś zapomniał, bo nie wydaje mi się, że był to ojciec tragicznie zmarłej dziewczynki.

My chyba po prostu zapominamy o tym, że na każdą opowieść warto spojrzeć jak na lustro. Wiecie czym dla mnie jest tragedia w Rybniku? Jest przykładem dwóch rzeczy: po pierwsze pokazuje, jakiego typu wiadomości żądni są ludzie. Po drugie czy nie jest tak, że ta historia porusza nami w tak dużym stopniu właśnie dlatego, że wypieramy ze swojej głowy myśl, że nam też mogło się to przydarzyć? Zapominamy, że też moglibyśmy zapomnieć. Tak jest wygodniej.

Google.pl: fraza wyszukiwana: matka zabiła dziecko - wyników dziesiątki z różnych regionów Polski, z różnych powodów, na wiele sposobów MATKA ZABIŁA DZIECKO. Udusiła szalikiem, kablem, wyrzuciła na śmietnik, zabiła i ukryła ciało na strychu, zostawiła pod drzewem, zabiła i zjadła.
Czy na kimkolwiek to jeszcze robi wrażenie? Czy po historii z Katarzyną W. bycie matką zabójczynią staje się jakąś jedną z odmian Matki Polki? No proszę Was.

Google.pl: fraza wyszukiwana: ojciec zabił dziecko - wyniki? Tata zabił córkę, bo był zapracowany. Wiadomo, którego ojca to dotyczy. Poza tym jest kilka innych wyników, ale zazwyczaj dotyczących ojców - morderców działających wspólnie z matkami, które często inicjują zabójczy napad na dziecko.

Wyniki google nie są żadną statystyką, ale sami doskonale wiecie, jak wiele w ostatnim czasie słyszy się o dzieciach ginących z rąk własnych rodzicielek. Jakiś czas temu jestem sobie w domu, dziecko śpi, a ja myję podłogę, w tle lecą wiadozłości i Pani za szklanym ekranem mnie informuje, że matka udusiła kablem od żelazka swoje dziecko, a jak mu zakładała ten kabel na szyję pytało mamusiu co robisz i wtedy uświadomiłam sobie, że zaczynam mieć tę parszywą przypadłość. Że pomyślę o dziecku bidusia, że pomyślę o matce ty niezrównoważona głupia suko (jeżeli mam pewność, że zrobiła to z premedytacją), ale życie toczy się dalej, a takie wiadomości tylko na chwilę przerywają codzienność (normalnie znieczulica, szlag by to!).

Dlaczego nie jest tak tym razem? Dlaczego historia ojca, który zostawił córę w aucie na osiem godzin jest bardziej nagłaśniana i bardziej porusza niż historie matek zabijających swoje dzieci? Może właśnie dlatego, że o ile nie jest się klasycznym mordercą, który zabija swoje dziecko, bo po prostu chce je zabić, to nie utożsamiamy się z tą matką, co zabija i zostawiamy temat kwitując: Zabiła, bo nie dawała rady. Psychicznie chora albo z depresją. Wstała rano, coś ją wkurwiło i zabiła. Mnie to nie dotyczy. I cześć.

A co zrobił tata w Rybniku? On zabił trochę inaczej i chyba to nas właśnie dotyka, przez co wzbudza tyle emocji i dociekań jak do tego w ogóle mogło dojść. Inność rodzi złość nie od dziś, coś czego nie rozumiemy wybija nas z rytmu. Poza tym kochamy sensacje, a sensacje z większą dozą tajemniczości są jeszcze bardziej sensacyjne, więc wszyscy będziemy czekać na informację, dlaczego do jasnej cholery ojciec zapomniał o córce. Zapomniał na śmierć. Bo że matka udusiła dziecko kablem od żelazka nie jest już tak pasjonujące, to jest po prostu klasyka gatunku. Akcja - reakcja - dowód zbrodni - sprawa zamknięta - kabel na szyi - nuda.

Tutaj jest inaczej. Bo tutaj nas dotyczy. Bo przestałam myć podłogę, oglądając wiadomości, bo nie byłam pewna, czy nie mogłoby mi się to przydarzyć. Nagle przypomniałam sobie całe swoje nieogarnięcie, odwieczne chęci kupna snu, te nadzwyczajne zmęczenia moje i męża, te ledwie patrzenia na oczy rano. Ja po prostu nie wiem. I dlatego dla mnie to zabijanie dziecka przez gorąco w aucie jest moim osobistym zabijaniem w sobie jakichkolwiek myśli, że to mogłoby mnie dotyczyć. Kabel od żelazka nie mógłby, ale nagrzane auto? Bezdzietni znajomi w pracy mówią, że nie można zapomnieć dziecka z samochodu wyjąć, a ja nie wiem, czy nie można... Ja to przemilczę, bo włos się jeży na skórze.

Nic więcej jeszcze nie wiadomo w kwestii ojca, który zapomniał o córce. Może teraz zapomina, że chciał zapomnieć? A może sobie dopiero przypomina, że zapomniał? Myślę, że nasze komentarze, hejtowania i gdybania nie są w ogóle istotne, ale jeżeli lubimy wyrywać się z oceną to czemu nie, w internetach można wszystko. Tak sobie tylko pomyślałam, że zapomnieliśmy w tej całej historii, że nie wszystko jest czarno białe i nie wszystko mieści się w jednej szufladzie. To jest bardzo proste. Jeżeli uważasz, że zostawienie dziecka w aucie na pół godziny (bo trzeba zrobić spokojnie zakupy) a zostawienie go na osiem godzin (nie wiadomo dlaczego, ale raczej nie celowo) nie jest tym samym, bo to drugie jest gorsze to może przypomnij sobie, że 15 minut słodkiego letniego słońca wystarczy, żeby zabić Twoje dziecko. I kto wtedy będzie mordercą? Ty czy upał? A może Pani w kasie, bo powoli nabijała towar?


Nie dajmy się zwariować.


czwartek, 12 czerwca 2014

Dola bloga

Od dawna noszę się z zamiarem napisania tekstu o pisaniu tekstów. Postanowiłam dać moim myślom sporą dozę spontaniczności, bez względu na to jaki będzie efekt ich przemiany w litery i zdania. Bo czy nie jest tak, jak mówił Hermann Hesse, że pisanie jest za każdym razem szaleńczą, ekscytującą przygodą, przeprawą malutkim czółnem przez pełne morze, samotnym szybowaniem w kosmos? Jasne, że tak. Więc czego chcesz więcej od pisania? 


Żeby było jakieś? Żeby było o czymś? Żeby było dla kogoś?

Nie wiem jak się zabrać do tekstu, kiedy tym razem piszę go tylko dla siebie. Piszę tekst dla niego samego. Żeby powstał z moich na wpół martwych myśli, przeleżanych w głowie. Żeby podniósł się z moich prawie już upadłych idei o tym, że pisanie jest potrzebne, że jest najprawdopodobniej jedną z najlepszych czynności jakie wymyślono (obok kochania, spania i dobrego jedzenia). Piszę tekst, żeby znowu w niego uwierzyć. Żeby określić cechy charakteryzujące tekst jako tekst, a nie jako wielką dupęmaryny w temacie dziecka i bycia rodzicem. Odnaleźć ten czynnik budujący tekstualność, żeby się przekonać, że kiedy piszę dziecko, o dziecku, dla dziecka to cokolwiek więcej znaczy niż tylko słowo. Tylko od nas zależy w co poskładamy litery, dlatego postanowiłam w sobie popuzzlować i napisać jak się mam po dziewięciomiesięcznym pobycie w mamosferze (taka blogowa ciąża się z tego zrobiła).

Nie znamy się. Nie wrzucam zdjęć swoich i dziecka (to nawet nie o to chodzi, że jest łatwiej być anonimowym, szczególnie, jeżeli pisze się o pierdołach. To jest trochę jak na zdjęciach Pana Strusia - że nie zawsze trzeba wydać światu jak na tacy facjatę dziecka, żeby pokazać emocje).
A więc jestem blogerem bez twarzy (tak mnie i tym podobnych piszących albo udających, że potrafią pisać nazywa blogożanka, która ma jedne z bardziej trafnych spostrzeżeń w tym mamświatku, a przede wszystkim chwyta się takich tematów, że nie sposób nie czytać). Więc nie znamy się. I nie mam czasu na pisanie, co mnie w ogóle nie tłumaczy, bo zdaniem innej koleżanki po fachu blogowanie z mamowaniem idzie bardzo w parze, jeżeli się tylko chce. Widocznie chcę za mało. Widocznie nawet moje wersje robocze postów przeleżane tygodniami nie publikują się w jakiejś wolnej i, co najważniejsze, stosownej chwili, tylko czekają na właściwy moment. On często nie przychodzi. Dezaktualizuje się. Usuwa się. Mimo wszystko lubię tutaj bywać, bo nie znalazłam jeszcze lepszej odskoczni od tej cięższej strony życia niż pisanie. Z tego miejsca pozdrawiam wszystkich, którzy kochają litery składające się w istotny przekaz - litery, które cholera wie jak długo będą trwałe. Blog z Wami i dziecko też.

Mamy moc

Moje blogowanie nie jest blogowaniem, bo nie nadążam. Powinnam zająć się bieżącą obserwacją okołomamowych tematów, bardzo bym chciała. A co ja robię? Z wersji roboczych i otchłani fejsbukowych wyciągam mój komentarz do wywiadu z Sylwią Chutnik z Dnia Matki, DNIA MATKI. Refleks nigdy nie był moją mocną stroną. Ciekawi mnie Wasze zdanie na temat kondycji współczesnego macierzyństwa. Czy rzeczywiście nasze siły maleją kiedy pojawia się społeczna presja matczynego bycia mamą, a dziecko staje się dominantą naszej codzienności (chciałoby się rzec codziecienności)? Bo ja już nie wiem, po której stronie mocy mam się ustawić ze swoim byciem tą całą mamą, żeby nie być wciąż pod lupą ogólnodostępnych i nazbyt uniwersalnych definicji współczesnej mamy.

Moim zdaniem dzieci stały się dzisiaj w pewnym sensie po prostu modne (oczywiście tylko w niektórych środowiskach, bo na przykład ja wśród swoich bezdzietnych znajomych czuję się tak, jakbym założyła spodnie sprzed pięciu sezonów i była najbardziej passé jak to tylko możliwe). Ale jednak dzieci są modne. Blogi parentingowe dowodzą tego najlepiej. Dziecko, z dzieckiem, o dziecku i dla dziecka - już nie raz pisałam o odmienianiu się przez przypadki polskiej mamy. Czy moda na dzieci wynika z faktu, że jest ich mniej niż kiedyś? A może obecnie istnieje więcej narzędzi, żeby posiadanie dziecka uczynić lajfstajlem? Matki stały się wszystkorobiące, a ojcowie chcieliby tych samych uprawnień (co im się jak najbardziej należy). Matczyne bycie mamą ewoluowało w pewnego rodzaju ojcowskie bycie mamą, no bo: mama zarabia, mama jest głową, mama pada ze zmęczenia i nie gotuje obiadu, a tym bardziej nie pakuje kanapek i nie sprząta. Myślę, że ciocie dobre rady powinny wziąć pod uwagę zmianę ducha czasów, ale oczywiście nie zrobią tego, dlatego my nie powinnyśmy ich słuchać. Bo czy mama siedząca z dzieckiem w domu równa jest dobrobytowi, jaki ojciec zapewnia rodzinie, czy równa jest braku pasji i zawodu, które by ją zajęły, czy pracuje bo musi albo bo jest wyrodna, czy nie pracuje bo jest wygodna? Chciałoby się w tym miejscu przekląć, że w gruncie rzeczy kij Was to ciocie dobre rady interesuje. Matka siedząca z dzieckiem w domu będzie tak samo przedmiotem dyskusji, co matka robiąca karierę. Ludzie zawsze znajdą dziurę w całym, choćby to całe było najlepsze. Nie mieć dziecka jest bardzo źle, ale mieć dziecko i pracę jest chyba najgorzej. Bo co to za dzieciocentryzm, kiedy widzę syna tych kilka chwil wieczorem po powrocie z pracy do domu? To chyba jest proszę Państwa mamocentryzm, bo ja się tak spełniam, że aż brak słów. Sił czasami też. I kupię sen.

Naprawdę nie wiem, co o tym wszystkim sądzić, bo jest jeszcze jedna perspektywa, strasznie lewa, ale jest: że bycie mamą jest najfajniejszą rzeczą na świecie i wcale by mi nie przeszkadzało, gdyby ktoś powiedział, że dziecko to moje największe osiągnięcie życiowe, a nieskromnie mówiąc mam sukcesów ciut więcej i trochę innego rodzaju w CV.

W tej całej Dn(i)omatkowej dyskusji myślę, że warto jednak przyjrzeć się ojcu (za niedługo będzie ku temu okazja) bo to jest taki twór, że gdyby nie tata, nasze bycie nawet nadmatczyńsko matczyną pracującą dwadzieścia cztery godziny na dobę mamą byłoby klasycznym pięć minut w sławie. A potem niczym po talent show wszyscy by o nas zapomnieli, a my pogrążyłybyśmy się z bezradności. Same. A samej się nie da. Bez ojcowskiego ojca po prostu się nie da być silną matczyną mamą. A jeśli któraś z Was przechodzi przez pełnoetatowość z dzieckiem bez niczyjej pomocy, to chylę czoła. Jak dla mnie to Wy, samotne matki jesteście suparmatkami. Ja jestem co najwyżej fajną mamą. Nic nie ma nadzwyczajnego w tej roli, poza tym, że nie wyobrażam sobie, żeby nie była to rola główna (najchętniej odmiana roli głównej drugoplanowej - bo jednak przede wszystkim jestem żoną). Pozdrawiam Was serdecznie. Nieidealna i niewściekła E-mamuś.

piątek, 6 czerwca 2014

Słowotłok

Trwająca w mojej głowie prywatka przekształca się w imprezę masową pełną nieznanych mi dotąd myśli. Zaprosiłam je do siebie, bo są znajomymi innych znajomych myśli, ale nie spodziewałam się, że przyjdzie ich tak dużo i że będą aż tak głośne. Impreza jednak dalej trwa i nie zanosi się wcale na jej koniec. Taniec myśli, ich przekrzykiwania się i upijania. Zdarzają się też, jak to na imprezie, sprzeczki i bójki - bo jak okiełznać ten niezrównoważony tłum? Czasami mam wrażenie, że to wszystko dzieje się obok mnie i nic z tych myśli mnie nie dotyczy, ale jednak to moja głowa. Mój problem. Moja sprawa. Moje szczęście. Mój kosmos. Oja.

Coraz częściej myślę o drugim dziecku. O tym, że go chcę, wiem już od pierwszej ciąży i nawet poród mnie nie zniechęcił (o ironio), ale polska rzeczywistość nie pozwala na jednoznaczną decyzję, że tu i teraz, i już, natychmiast będziemy mieć dziecko (nieważne czy pierwsze, drugie, piąte). Tak się po prostu nie da i dlatego pewnie sporo par odmienia się przez wpadki. A kiedy już się przez tę wpadkę odmienią i poukładają swoje geny w nowe życie, okazuje się, że jakoś, że mimo wszystko da się wiązać koniec z końcem. Od spadającej nad polskim niebem gwiazdki chciałabym, żeby to jakoś i to mimo wszystko zniknęło, żeby móc rodzić i wychowywać dzieci w tym kraju po prostu, bez żadnych mimo to i tamto siamto, na satysfakcjonującym poziomie i w satysfakcjonującym metrażu mieszkania, bez dopłat do szczęścia, które okazuje się być tutaj produktem delux.

Ironii jest pełno na imprezie w mojej głowie, dlatego muszę stwierdzić po głębszym przemyśleniu, że mimo Ciebie Polsko, mimo tego, że wcale nie ułatwiasz, chcę mieć drugie dziecko. Najlepiej przed trzydziestką. Chcę uskutecznić ucieczkę przed byciem starą mamą, nie czekać latami, nie ułatwiasz mi tego, Polsko. Przed Tobą nie ucieknę. W Dzień Matki dowiedziałam się jak mnie postrzegają inni tudzież jak sama siebie powinnam widzieć. Zmęczoną, wściekłą, w dzień bawiącą się z dzieckiem ostatkiem sił, w nocy płaczącą po kątach, wsiadającą do windy razem z natłokiem obowiązków i problemów. Bo jestem polską matką na polskiej ziemi, chodzącą do polskiej pracy, wychowującą polskie dziecko i kochającą polskiego męża. Dziękuję Ci, Newsweeku, za otworzenie mi oczu. E-mamuś jest masochistką. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że każdego dnia padam na twarz ze zmęczenia i chcę to kiedyś powtórzyć? Przecież nie jestem chodzącą korporacją z wydajnością 200%, wypluwającą z siebie na zawołanie emocje i powielającą czynności nadzwyczaj automatycznie. Jedną ręką mieszać zupę, na drugiej zawiesić dziecko, dać buziak, zrobić akuku i pogo do ulubionej piosenki, nogą zamiatać pod stół, na spacer pójść, umierać po całym dniu, ale na huśtawkę iść.

Nie jestem wypalona. Bez przesady, proszę Państwa. Natomiast jestem sobie w stanie wyobrazić, że spory procent kobiet zwyczajnie nie jest w stanie godzić macierzyństwa z pracą, bo mnie też to czasami dotyczy. Ale frustracja, jeżeli jest, wynika moim zdaniem z najbardziej parszywego w świecie poczucia, że my musimy. My nie chcemy. My musimy. A ja, owszem, muszę pracować, ale przede wszystkim chcę. I ja, owszem, odmieniłam się z moim mężczyzną przez wpadkę, ale ja nie musiałam urodzić dziecka. Ja chciałam. Jeżeli nasze wybory nas frustrują i powodują wypalenie - oznacza to, że być może źle wybraliśmy.

A my, cóż. Może nie mamy najczystszego mieszkania pod słońcem, zabijamy się o flipsy i poślizgujemy na kaszce. Jemy obiady na późną kolację, ale jemy je też na późne śniadanie. To już nawet nie to, że kupilibyśmy SEN, my byśmy go nawet ukradli. Ale to i tak nie jest koniec świata supermatki ani superojca (nie zapominajmy o istotnej roli tatusiów!)To są proszę Państwa prozaiczne kwestie życiowe, które każdy uskutecznia siedem razy w tygodniu, niezależnie od tego, czy ma dziecko czy go nie ma. Przez codzienność po prostu każdy musi przebrnąć. Musi albo chce i cześć. Pozdrawiam Was serdecznie i zaproszę Was ponownie, jak tylko posprzątam swoją głowę. Loff.

piątek, 16 maja 2014

Halo, to ja

Mądre urządzenie przenośne ku memu wielkiemu zaskoczeniu znowu chce ze mną współpracować, dlatego dopóki zdania nie zmienia, korzystam z jego usług i streszczam (się) co następuje, a raczej co nastąpiło:

padamy na ryj. Ryje dwa i ryjek jeden, co daje łącznie jeden rodzinny, padający ze zmęczenia ryj.

Organizmaszyna kręci się, choć za mało się tyka i spotyka w domu. Jeden organizm połączony trzema naczyniami: mama, tata, syn. Trybików, turbin, nakręcaczy i tykaczy mamy w sobie tyle, że gdyby nas rozdzielić na części pierwsze to w Fanny and Franz powstało by mnóstwo nowej, pięknej biżuterii. Ale my się rozbroić nie damy, mamy mocne tarcze i jesteśmy sobie wskazówkami, i budzimy siebie wzajemnie do działania. Jedynie czasu nie liczymy najlepiej, w zasadzie to nie liczymy się z nim wcale. Szczęściarze z nas. Szczęściarze, padający na ryj. Nie przejmowalibyśmy się, gdyby nam się upiekło razem z ciastem tysiąc złotych w blaszce, bo nie przejmujemy się, że zginęły dolary z Ameryki, za które można by kupić nawet bilet do Ameryki w jedną stronę. I nie wracać. Wyjechać i zostać. Złożyć wypowiedzenie w pracy i wszystko zostawić. Poza nami: mamą, tatą, synem. Drogą eliminacji wykluczamy wygraną w totka i ogólnie pojęte spanie na grubej kasie. Więc o co chodzi? Czyżby dopadł nas ze zmęczenia syndrom śmiechu przez łzy i załamania rąk zawieszonych na szyi w przytuleniu?

Otóż jesteśmy jednym organizmem, połączonym trzema naczyniami, podobno wypadamy z mody: żona, mąż, dziecko. Jesteśmy szczęściarzami, bo nie mamy czasu, więc go nie liczymy. Padamy ze zmęczenia każdego dnia, a z tego padania byłyby powodzie w odpowiednim stanie skupienia. Trochę się mylimy, trochę nie wiadomo czemu śmiejemy się już z kolejnych pechów. W tym miesiącu jest po prostu MAJgorzej. Ale jak śpiewa poeta jest tak słodko, i jest tak, że czujemy się lepiej, ale nigdy nie czuliśmy się gorzej.

Przykładam skarpetkę do ucha (jak to robi mój syn, kiedy zaczyna udawać, że gdzieś dzwoni - zresztą dla niego telefonem może być wszystko, równie dobrze sprawdza się w tej roli kukurydziany flips) i mówię HALO. Jestem. Znowu jestem jakby mnie nie było. Może tracę cierpliwość i zdarza mi się wychodzić z siebie trzaskając drzwiami, ale. HALO. Życie byłoby takie nudne i puste, gdybym Was nie miała: mężu, synu.

środa, 16 kwietnia 2014

Wielki podmuch - część II

Ciążyła mi powszechna opinia na temat ciąży. Czasami nie wiedziałam czy to świat zwariował czy ja, czy my oboje jednocześnie i razem - ja ze światem i świat ze mną. No bo w którym szpitalu rodzić? Czy naturalny poród, czy cesarka? Która szkoła rodzenia i który rodzaj jogi dla kobiet w ciąży? I czy nikt, naprawdę nikt nie wziął pod uwagę, że może ja w ogóle nie chcę jogi? Nie pij kawy. Pij kawę. Nie pij herbaty. Pij herbatę. Leż na lewej stronie i smaruj się kremem, na którym jest zdjęcie Pani z brzuchem, bo tylko po nim skóra najmniej się rozstępuje. I oczywiście nawet nie myśl o tym, że Twojego partnera albo jeszcze mniej modnego męża nie będzie przy porodzie i że nie będziesz karmić piersią.

W dupach Wam się poprzewracało drogie ciężarne, którym ciąża ciąży tak bardzo, że musicie wciąż leżeć, robić sobie okłady, wymazy, namaszczenia. Celebrujecie te brzuchy jakby miały Wam zaraz pęknąć od najmniejszego ruchu. A przecież to tylko nieco inny stan skupienia. Skupienia się w końcu nie na sobie, chociaż w sobie. To owszem trochę cięższy stan skupienia, może bardziej wymagający, ale bez przesady proszę Państwa. Środek ciążenia potrafi być umiarkowanie zrównoważony, mimo, że ciąża bywa kosmosem. Dla mnie była. Takim fajnym kosmosem, gdzie zawsze chciałam się wystrzelić, ale się bałam. To, że rosło we mnie życie, że ono miało już w brzuchu brwi, rzęsy, oczy (koniecznie po tacie!), że impreza była dotkliwsza niż w niejednym akademiku: skakanie, kopanie, fikołki, rzyganie, (u)ciążliwy standard. Ale najgorsze było słuchanie ciotek dobrych rad, które wiedzą najdokładniej, jak dbać o siebie w ciąży. Zresztą teraz ta cała radanina (czyli gadanie dobrych rad) nie ustaje a jeszcze się nasila. Tylko temat się zmienił z egocentrycznego "pępkowego", o tym "co w brzuchu" na ten "co z niego wyrosło" i jak to chować (przed światem). Poza tym wszystkim, co mi ciążyło (a było tego więcej, cały strumień ciążowych refleksji, wciąż ciążących), cieszyłam się bardzo i wciąż w ciąży mocniej z każdego dnia. Nawet z porodu się cieszyłam. Że się w końcu zaczął, no i jakimś cudem skończył. Niepostrzeżenie minął rok i powiem Wam tylko, że ten mechaniczno-fizjologiczny przypadek* rozwalił mnie na łopatki. Urodził mnie syn! (parafrazując innego poetę). Od roku żyję. Prawdę mówiąc ledwo dycham, nie dosypiam. Nikt nigdy nie napisze o mnie na pudelku i nigdy nie będę u Wojewódzkiego. Ale jestem mamą i dumno mi z tym.







*definicja dziecka według Maksa Frischa w Homo Faber: relacja














poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Wielki podmuch

Żadne słowa nie wyrażą tego, co działo się przez ostatni rok. Mogłabym wystosować esej, w którym zawarłabym wielkie żale, bo z czarnych chmur macierzyństwa nieraz lał się słony deszcz. Mogłabym wypisać kilka innych tanich metafor o tym, że począwszy od porodu, poprzez kolki, skończywszy na E-Mamusiowym KUPIĘ SEN - posiadanie dziecka jest przesrane. Ale nie dam Wam, którzy dzieci nie macie, tego satysfakcjonującego antykoncepcyjnego zdania, które chcielibyście usłyszeć. Wystarczy czasami na mnie spojrzeć albo mnie poczytać i od razu zrodzi się w Waszych głowach myśl: nie będę mieć dziecka, bo będę niewysapana jak ona, udupiona, zadresowana i zestresowana, czy co tam jeszcze miewam. Nie dam Wam nic, żadnej rady ani od-rady. Po roku zmagań z dzieckiem stwierdzam głośno, że nigdy nie było tak ciężko, że aż dobrze. Nigdy nie było tak intensywnie, kreatywnie, sinusoidalnie i ambiwalentnie, a jednak w całym tym niby udupieniu szczęśliwie. I niech to będzie świeczką na torcie. Gdybym mogła mieć swoje życzenie przy jej dmuchaniu (a w gruncie rzeczy należy mi się, w końcu odwaliłam za syna tę świeczkową robotę) to życzyłabym sobie, żeby było jeszcze raz tak samo, tylko tym razem może bez kolek poproszę. I jeszcze (zerkam kątem oka na salon) bez hobby w postaci robienia garderoby na środku pokoju, bo przecież poskładane w komodzie ubrania są nudne. Pozdrawiam ze środka majtkowego placu boju. I życzę Wam dzieci. Dużo, dużo.

wtorek, 8 kwietnia 2014

3,2 m2 myśli do leżenia

Zdarza mi się, kiedy już w końcu leżę na powierzchni trzy przecinek dwa metra kwadratowego łóżka, zdarza mi się wtedy bardzo tęsknić. To zdarzenie, na tej nareszcie (!) satysfakcjonującej powierzchni do spania, jest największym paradoksem. Bo tęsknię za moim mężem, który przecież leży obok mnie (no, czasami tuż za moim synem. W pewnym momencie życia naszego dziecka asertywność poległa. Nie da się, jest za słodki, za szkoda nam go, bierzemy go między nami). Tęsknię za synem, który zawsze leży obok, nawet jeśli w swoim łóżeczku. Tęsknię za książkami, mając je zawsze blisko i tęsknię za pisaniem (aplikacja blogger nie jest kompatybilna z moją niechęcią do pisania za pomocą telefonu, z którym też śpię). Te moje wciąż głównotęskne motywy (całkiem fajne słowo) że: mąż jest, syn jest, litery wciąż są, a wciąż mi ich wszystkich brak (silę się jak tylko mogę, żeby nie napisać tego postu w duchu im więcej ciebie tym mniej Kukulskiej, naprawdę staram się!) to jest proszę Państwa niedoczas. To jest taka sytuacja: wstajemy rano, widzimy się chwilę (chociaż osoba postronna mogłaby uznać, że nadal śpimy - ranna przypadłość zamkniętych oczu, które jednak patrzą), ale zdarza się, że syn jeszcze śpi (wcale mu się nie dziwię, bo też bym spała, gdybym nie musiała wstawać). Potem praca, praca, praca. Jedna praca na godzinę co daje nam osiem godzin pracy dziennie, czyli jeden tak ładnie zwany pełen etat. I potem znów jesteś ze mną, chociaż jesteś tu przez chwilę (naprawdę próbuję, żeby to wszystko nie brzmiało w te desenie!). Za mało siebie mamy, taka jest prawda mać. I kiedy leżę na powierzchni trzy przecinek dwa metra kwadratowego łóżka zdarza mi się myśleć, że jestem naprawdę zmęczona byciem wielofunkcyjnym automatem z ogromnym pokładem uczuć (mama jest sprytnie urządzoną jednostką). I leżę, i wiem, że oboje tak mamy, bo tata jest bardzo podobnie skonstruowanym modelem. Są to zdarzenia refleksyjne, ale rzadko spotykane, bo najczęściej zasypiam w sekundę i śnię wakacje, bo urlop jest mniej przyjazny. Urlop kojarzy się jednak z pracą, z tym, że się jednak do niej w końcu wróci (mimo ogromnej pasji do zawodowych zajęć - tym razem to nasz organizm mówi, że ma deadline). Tym razem E-Mamuś opieprza samą siebie. To jest naprawdę dobry czas na wakacje. To jest nawet czas najwyższy na niech Wam będzie, że urlop.

piątek, 28 marca 2014

Łóżko, łóżeczko, oczko

Często zadawane tu i w mamosferze pytanie co by było gdybyśmy jednak szczęśliwie/nieszczęśliwie (niepotrzebne skreślić) nie mieli dziecka, postanowiłam dzisiaj zastąpić pytaniem z natury też retorycznym i nieistotnym jak to wszystko. Co by było gdybyśmy znowu byli dziećmi? Ale nie tymi z okresu, do którego sięgamy pamięcią, tylko zaprzeszłego. Co by było gdybym teraz swoje problemy i radości przełożyła na zachowanie mojego za chwilę rocznego syna? Budziłabym się długo, przeciągając i gaworząc słodko w łóżeczku, zamiast zrywać się z krzykiem to już ta godzina z łóżka. Jadłabym też długo, na przemian delektując się i wybrzydzając, pożywną kaszkę na śniadanie, plując nią i śmiejąc się w całym mannym upapraniu. Teraz nie jadam śniadań. W okolicach godziny czternastej robiłabym sobie poobiednią drzemkę. A wcześniej oczywiście plułabym obiadem, gdyby to był mój zły dzień. W lepsze dni też plułabym obiadem, ale z powodu licznych wybuchów śmiechu. Byłoby fajnie, ale cóż, muszę się zadowolić połykaniem obiadu między setnym telefonem a dziesiątym e-mailem w pracy. Piłabym sobie ciepłe mleczko jak mój syn, chociaż przywykłam już do zimnej kawy wypijanej w za dużym przedziale czasowym. Marudziłabym kiedy chcę i nosiliby mnie na rękach. O drugiej w nocy postanawiałabym, że przecież jest impreza i rozkładaliby mi zabawki, tak powiedzmy do czwartej trzydzieści. Potem płakałabym ze zmęczenia. Z głodu. Z pragnienia. Z bezsilności. Z bólu głowy (to akurat od uderzenia w szczebelek łóżeczka, bynajmniej nie z powodu genetycznych właściwości migrenowych). Płakałabym ot tak, dla zagadki i dla zasady. Akurat w uprawianiu płaczu (w miarę regularnym) chyba najbardziej przypominam mojego syna. Chociaż w ostatnim tygodniu to on zaznaczył swoje wyraźne pierwsze miejsce w tej dyscyplinie. Mogłabym go może doścignąć, ale nie mam czasu na płakanie. Nie mam czasu i kupię sen. Miłego weekendu życzy E-mamuś. Po staremu.

czwartek, 27 marca 2014

Bum cyk cyc

Oprócz tego, że mleko matki z pewnością uchroni dziecko przed ADHD, jest bronią w walkach z rakiem, mniej szczypiącymi chorobami także, to przede wszystkim chroni przed światem. Bo jak się dziecko wtuli w pierś to przecież nikt mu nie podskoczy. Same oczywistości. Więź między matką a dzieckiem zassana trwa dłużej, podobno. Najlepiej, żeby nie chodzić z tą więzią pod rękę w miejscach publicznych (a raczej pod odsłonięty cyc) i nie robić konkurencji roznegliżowanym paniom z banerów reklamowych. Ale w warunkach domowych wara od butelki. Pierś z mlekiem na wierzch, mniej atrakcyjna niż ta wypełniona silikonem, albo pełna ale bez mleka, ale cóż - w myśl idei wyższej warto chodzić z plamami na bluzce. Dziecko, z dzieckiem i dla dziecka - stała odmienność przez przypadki polskiej mamy. Ale z jakiegoś powodu matki nie chcą karmić piersią. Z jakiegoś powodu Unia zakazuje Rossmannowi promocji o 51 groszy bo matki powinny karmić piersią. Moje ilorazy, sumy i mnogości inteligencji poczuły się urażone. Kwartał karmiłam piersią, to znaczy dwoma na początku, potem tylko jedną (syn wyraźnie nie lubił lewej). Dysproporcje w rozmiarze piersi pozostawiły niemały uraz na mojej kobiecej psychice. Łzy wylewane na dziecko bardziej je dokarmiały niż siary i inne cuda z gruczołów. Presja była, proszę Państwa, ogromna. Tutaj szło o prawidłowe żywienie niemowlęcia! Dobrze, gdyby za tą presją szła jeszcze realna pomoc. Ja jej zdecydowanie nie miałam. Byłoby milej gdyby położne w szpitalach zastępowały radą laktator i sztuczne mleko, którym na siłę chcą dokarmiać noworodki. Otóż, nawet gdyby sztuczne mleko było dawane gratis, najpewniej do pampersów, przeżyłabym ten krótki czas karmienia piersią jeszcze raz, bo był najgorszy w moim życiu, z najgorszymi kolkami i najgłośniejszym darciem wniebogłosy, i największym deficytem snu, ale był najlepszy. Nie jest to bynajmniej wyraz mojego masochistycznego wariactwa, czy też poddania się społecznej presji. Jestem mamą, więc się znam. I wiem, że zrobiłabym to samo, może tylko tym razem ktoś by mi pomógł z wydłużeniem produkcji najzdrowszego bo mojego mleka. To byłby cyckowy the end, produkujcie z siebie, ile możecie. A jeżeli nie możecie albo nie chcecie płakać nad rozlanym mlekiem, pamiętajcie, że Wasze cycki to Wasza sprawa. Nie odbierajcie telefonu od ciotek dobrych rad. Butelka też łączy! Mleko łączy! Niezależnie, z jakiej tacy podane. Cyc z Wami, smok też.


niedziela, 23 marca 2014

Przepraszam. Przeprowadziłam się.

Nie będę Was zanudzać prywatą, że przeprowadzki są męczące, że jak można było upchnąć tyle rzeczy w em jeden przerobionym z bardzo poniesioną wyobraźnią na em dwa. Że w dwa tygodnie padliśmy na twarz ze zmęczenia tysiące razy, zmięci jak te kartony, w które spakowaliśmy nasz dom. Często przenosimy życie totutotam, przypominając sobie, że do tego życia w gruncie rzeczy potrzebni jesteśmy tylko sami my i sobie nawzajem. Reszta jest tylko materialnym dodatkiem. Ot, gary, książki, płyty, ubrania, pościele, małe agd, regał, fotel, łóżeczko (brzmi niewinnie, ale tych niewinności cholerstw jest jak zawsze za dużo). Po raz kolejny dookreśliliśmy dom przez przedmioty. Metraż większy, okolica nieemerycka. Cóż, jak pisała poetka Nosowska dom to nie miejsce, lecz stan. Jestem więc bardzo domna. W domu jest najlepiej, nawet podnajętym. Poza tym przeprowadziłam też trochę myśli w głowie, bo jak już porządki to wszędzie. Trochę się wyciszam, trochę nie istnieję (w sieci). Jestem bardziej mamuś niż e-. Niezmiennie tęsknię za pisaniem i czytaniem. Popadam w domotonię, ale kiedy już wyjdę z siebie, odezwę się na pewno. A dziś, przy niedzieli, chyba już po sumie, życzę wszystkim Wam domspokoju, domstanu i domiłego.




piątek, 28 lutego 2014

Kiełbie we łbie (i szybkie co u nas)

Jakiś post temu (gdyby czas mierzyć częstotliwością moich postów, płynąłby wolno) pisałam może niejasno i niespełna myśli o tym, ile przyjemności czerpiemy z życia i o co w ogóle chodzi w miłości. Bardziej miałam zamiar o tym napisać, niż to rzeczywiście zrobiłam, ale cóż, jestem mamą. To jest argument dobry na wszystko. Ograniczenia czasowo-organizacyjne mojego o wszystkim myślenia sprawiają, że pisanie jest tylko skrawkiem tego, co tak naprawdę biegnie mi po głowie. Żeby objaśnić, co autor miał na myśli, posłużę się post-inspiracją do ostatnich wpisów na blogu, którą podsunął mi mój mąż. Suplement każdej diety* (Kabanos - Klocki):

Bogowie starali się znaleźć miejsce na ukrycie Mocy, żeby ludzie nie mogli czerpać z tej wszechpotężnej siły. Jeden z bogów proponował ukryć ją na szczycie wysokiej góry, drugi bóg jednak przestrzegał, że prędzej czy później człowiek i tak wejdzie na górę i zawładnie Mocą. Inny bóg radził ukryć Moc w głębinach morskich, ale i ten projekt zakwestionowano tłumacząc, że człowiek znajdzie sposób na nurkowanie w głębinach. Jeszcze inny bóg sugerował ukrycie Mocy głęboko pod ziemią, ale i ten zamysł odrzucono dowodząc, że człowiek się do niej dokopie. Aż w końcu pewien stary, mądry bóg zaproponował:
- Zamknijmy Moc w głębi samego człowieka. Człowiekowi nigdy nie przyjdzie do głowy, by właśnie tam zajrzeć. I tak też uczyniono.**

Przychodzi Jan do taty.
- Tato, skończyłem 30 lat, a nadal mam marzenia i uważam, że świat jest zajebisty, w dodatku mogę robić, co chcę i osiągnąć, co chcę. Wierzę w ludzi i kocham życie i na wszystko staram się patrzeć pozytywnie. 
- Weź mi tu nie słódź, jakie życie jest fajne, bo zaraz się porzygam. Wydoroślej w końcu chłopaku, bo masz kiełbie we łbie. Zacznij myśleć poważnie. 
Minęło trochę czasu. Jan ponownie spotyka się z ojcem. 
- Ojcze, skorzystałem z Twojej rady. Wszystko wiem, mam zawsze rację, nauczyłem się, żeby nikomu nie ufać, że nie jest dobrze, a będzie jeszcze gorzej, a życie to pasmo wiecznych problemów i trud sprostowania obowiązkom. No i przestałem się śmiać, a zacząłem obrażać.
- No i brawo Jasiu, a teraz chodź pohejtujemy jakieś gwiazdy w necie, które uważają się za fajne, a wcale przecież nie są. 
- Zajebiście ojcze. Utopmy ich w rzece nienawiści.

Układamy ostatnio dużo klocków (szczególnie w głowach - można by powiedzieć, że jest to nasza rodzinna specjalizacja). Szukamy łóżek do wynajęcia, przeprowadzamy się, planujemy (się wyspać), słuchamy (się) budzika - pracujemy - domatorujemy - planujemy (z siebie nie wyjść) - śpimy krótko - znowu słuchamy (się) budzika - ogarniamy dziecko - usypiamy dziecko - mamy dziecko - kupimy sen. Poza tym jeden z bogów się bardzo pomylił, bo znaleźliśmy moc w sobie. Jesteśmy twardzi jak klocki lego. Do poskładania po każdym rozpieprzeniu. Do znalezienia w każdym kącie (złe siły czasami rzucają nas po ścianach). Jesteśmy idealnie dopasowani do największej beznadziei. Dodatkowo ładnie skomponowani kolorystycznie. Jednego dnia jesteśmy sobie sterem, innego dnia może (się w końcu wyśpimy), a nawet śrubokrętem. Jesteśmy stanem umysłu, wynajętym za polskie złote w kwadratowych metrach, zwanym domem. W ciągłej przenośni (czytaj: na walizkach) jest jednak coś ekscytującego. Pozdrawiam z pola bitwy o spakowanie rzeczy w pudła (ja pakuję, dziecko rozpakowuje, ubrania walczą z książkami obok szafy, za oknem gołąb rozbił się o szybę i dobrze mu tak). Skabanosowana*** E-Mamuś



* Suplement do tekstów z płyty Kiełbie we łbie zespołu Kabanos (2012)
**stara buddyjska przypowieść  
*** w wolnym tłumaczeniu skabanosowany określa osobę, która ze wszystkich sposobów na pozytywną energię, zjada uszami tylko ten jeden właściwy

piątek, 14 lutego 2014

Walę. Tynki lecą.

O święcie murarzy pisano już wiele, ale zapewniam Was, że hasło Walę. Tynki lecą ma swojego autora, którego z imienia i nazwiska nie wymienię, bo nie pamiętam, ale na pewno specjalizował się w haiku i publikował na niejakim digarcie. Sama spędzałam tam setki godzin, myśląc, że złapałam świat wydawniczy za nogi i że, jak to się mówi, jestę poetkąPotem powstał fejsbuk, nowe miejsce do siedzenia, co prawda mniej twórczego, ale sorry, taki duch czasu. Wymóżdżanie się jest niemodne, za to od mózgu odpocząć nawet się powinno, taki mamy klimat. Dodatkowo w owym czasie wyszły Wszystkie odloty Cheyenne'a, w których główny bohater trafnie skwitował stan rzeczy. Bo czy zauważyliście, że już nikt nie pracuje, a wszyscy robią coś artystycznego? Postanowiłam wtedy pracować na przekór wszem i wobec otaczającej mnie krakowskiej bohemie (chamie!) i udowodnić, że stąpanie twardo po ziemi naprawdę nie musi być nudne. Potem opatrzność wynagrodziła mi tę decyzję kolejnym upupieniem i dzieckiem, które już w ogóle mnie utwardza. Wróć! Utwierdza w przekonaniu, że rodzenie i (wy)chowanie dziecka (przed złem) to jest dopiero artyzm!

Ale do rzeczy. A raczej od serca (bo to jest Dramat współczesny!). Zlepia się je. To kochanie. Buduje jak mur, azyl czy wszystko co chowa nas przed światem. Przy okazji walentynek, które może właśnie po to są, żeby się z miłością przypomnieć, zaczęłam umierać z ciekawości, kiedy mój syn powie to całe kocham, o które się życie rozbija. Moje dla niego na pewno. Żyję, żeby być jego miłością (dopóki jakaś pięknooka kobieta mi go nie odbije, cholera jasna). Cokolwiek się w tym enigmatycznym tworze, jakim jest miłość, kryje, na pewno jest dobre.



Żeby równowaga w poście była i żebym Was za bardzo nie zaserduszkowała, a równocześnie zamknęła sprytnie klamrą swoją wypowiedź, będzie na koniec poetycko, bo jestę poetką. Blogowe lata temu Mama's First wezwała mnie do kolejnej zabawy. A że ma serce w logo to tematycznie tak mi głowie siedzi, że nie zasnę, dopóki nie wywiążę się z obietnicy jej złożonej. Kto ma chęć - niech w Blogotekę też się wpisuje. Ruszajmy w rym słowa!

Pisząc marudzę i odpoczywam.
Pisząc się wyżywam
Z myślą wiecznie niewyspaną
Jestem blogerką
Bo jestem mamą.

Kupię snu kilogram
Otworzę kiedyś outlet.sen.pl
Dla mam i ojców
Którzy żyją w myśl nadziei
Że spanie dla słabych, że może
Przy niedzieli zaśniemy,
Zaśpimy, pieluchsidła
Porzucimy.

Zawsze chciałam być
Księżniczką, ale jestem mamą.
O matko! Znowu to samo.



Z serducha! E-Mamuś

poniedziałek, 10 lutego 2014

Świat zwariował, czyli E-mamuś i jej zimowa apokalipsa

Siedzę ze spokojną niedzielą przy stole, znacie mój stosunek do niedzieli. Siedzę z nią przy popołudniowej kawie i ku mojemu zaskoczeniu całkiem miło mi się z niedzielą gada. Patrzymy w okno na anomalię pogodową, która mnie bardzo cieszy. Od momentu, kiedy można usłyszeć świergot ptaków i wracać z pracy przy względnej jasności (niekoniecznie umysłu), chce się więcej. Nawet jeżeli wiosna w lutym może być zapowiedzią zimy w kwietniu, miło, że w ogóle wiosna jest. Chociaż według synoptyków już dawno przestała istnieć, podobnie jak złota polska jesień - mimo to ja we wiosnę wierzę, podobnie jak w ELFY, KTÓRE OPÓŹNIAJĄ ISLANDZKI PROJEKT BUDOWY DROGI. A my, Polacy, już nawet w przedwiośnie nie wierzymy i w nic polskie, co się świeci. Dlatego nie przepadam za nami. Mamy za mały współczynnik poczucia abstrakcyjności i za mało wbudowanej pamięci zatrzymującej marzenia, nie wspominając o dystansie. Boimy się tego, czego nie znamy. Boimy się przyznać, że czegoś nie wiemy. Tak sobie to na szybko z niedzielą przy kawie przegadałam i zgodnie stwierdziłyśmy, że muszę się na chwilę od Polski oderwać. Zabiorę niedzielę ze sobą na jakieś wakacje i sobie w niedzielę razem z pozostałymi członkami tygodnia poleżymy w południowym słoneczku. BO CO JEŚLI TYLKO ISTNIEJĄ POTWORY POD ŁÓŻKIEM a miłe ludki giną w betonie? Nie ma dla nas żadnej nadziei. Zaleje nas szarość dni i minie miesiąc drugi, trzeci, enty a w dwunastym nawet św. Mikołaj, którego też przecież nie ma, będzie nas miał w swoim nieistniejącym tyłku.

Ile przyjemności czerpiemy z życia? O tym miał być ten niedzielny, leniwy post. Ale jak zawsze frustracja mnie zalała i gdybym się jeszcze bardziej rozpędziła w myślach, przeklęłabym bardzo, a nie lubię kląć. Podsumowując aktualny stan rzeczy świata, który zwariował:
mama była w trzydniowej delegacji (kolejny powód do bycia wyrodną). Ale za to tata został bohaterem roku, opiekując się dzielnie synem, który z kolei (póki co nieświadomie) uważa, że sen jest dla słabych (mogłabym handlować jego energią na bazarze).

W wielkim zmęczeniu i korku, gdzieś między Krakowem a Warszawą, zdołałam dojrzeć tak zwaną miażdżącą system scenę sytuacyjną: zobaczyłam Pana w śmieciarce, który stał na poboczu i z miną pełnego szczęścia trzymał w dłoniach kobiece różowe majtki. Włożywszy je do kieszeni, zaczął pisać esemesa z uśmiechem nieschodzącym z twarzy. Dopowiedziałam sobie do tej sytuacji jedną uniwersalną teorię: ciesz się swoimi problemami. Szczęściem też. Bo już nigdy możesz ich nie mieć.


poniedziałek, 3 lutego 2014

Kupię sen. Stopery do uszu i cierpliwość do dziecka. Przewidujecie zniżki dla mam? - część II

Miałam w życiu wiele marzeń zakupowych, chociaż galerie handlowe wcale nie są mi po drodze i są po niej raczej niechętnie. Bliżej mi do warzywniaka po kartofle niż po kieckę do markowego.
Odkąd mam dziecko zwiększyło mi się zapotrzebowanie na jeden produkt, który, gdyby tylko istniał materialnie, kupiłabym na kilogramy. KUPIĘ SEN to projekt mój i mojego męża, powstały w myśl idei nierealnej - o składowaniu w torbie na zakupy zapasowych ilości snu. Nieustannie potrzeba go więcej i więcej.



Torbę polecamy wszystkim rodzicom, którzy w całej pełni szczęścia z posiadania progenitury odczuwają jednak ten jeden deficyt. Kupujcie sen gdzie tylko możecie! Zabierajcie go ze sobą wszędzie (nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda). Torba KUPIĘ SEN mieści wystarczające ilości spania dla obojga rodziców oraz ilość snu w sporym nadmiarze dla samej mamy, co jednak czyni torbę (kiedy jest zapakowana po brzegi), lekką.

Udanych zakupów życzy E-mamuś

środa, 29 stycznia 2014

Pieprz to. Nie czytaj.

W ramach braku czasu i cholernie ciężkiej mentalnie zimy (bo wedle Celsjusza nie jest znowu taka najgorsza) postanowiłam pieprzyć wszystko. Kiedy mam wolną chwilę oglądam filmy niesezonowe. Bo czy DiCaprio dostanie Oscara? Pieprzę to. Czy ludzie piją na Pod mocnym aniołem? Pieprzę to. W tle pierdołowatych działań codziennych (wyłączam z gatunku pierdołowatych zajmowanie się domem i mężczyznami moimi w nim, to chyba jasne) słucham muzyki niepopularnej. Daft Punk jest okej, ale pieprzę ich Grammy czy nie grammy. Pieprzę to, że rocznie powstaje wiele nowych zespołów muzycznych i pisze się ileśtam blogów i książek. Nie mam czasu, nie zaczynam zaległości od nowych, jadę z koksem kulturalnym losowo, acz wybiórczo-subiektywnie, z wcześniej wyselekcjonowanych tylko wysokich lotów składów liter i nut, i obrazów filmowych. Czy ktoś w ogóle wie, o czym ja piszę? Pieprz to, E-mamuś. Prezentuję książkę idealną na ciężką w obejściu zimę i brak czasu. Treść niewielka a konkretna, przez co może pomóc Polakom będącym poniżej statystyki dogonić czytelnicze mole.


Kto do cholery powiedział, że trzeba czytać kilkanaście książek rocznie? Pieprz to. Czytanie nie jest seksi, pieprzenie. Bywałam co najmniej czterema statystycznymi Polakami w dziedzinie lekturowania się i co z tego? Nie czytaj. Pieprz to. Ale skoro już siedzisz w toalecie to wertuj jakieś litery. Jestem za drukiem Filozofii f**k it (bo o tej książce tej pieprzonej zimy mowa) na papierach toaletowych! Na chusteczkach higienicznych! Na ręcznikach papierowych. Na etykietach szamponów i odżywek do włosów, czy na czym tam jeszcze można czytać w toalecie.

Mój syn zaczął stawać twardo na ziemi, nie minie wiele czasu, a rzeczywistość go przygnębi. Bo takie to jest właśnie tak zwane stąpanie twarde. W związku z jego szybszym przemieszczaniem się, zwanym raczkowaniem, nie mam niestety jak czytać, nawet w toalecie. Bajki mogłabym mu chociażby, ale skończyłoby się to bieganiem za nim z bajką. Nigdy bardziej nie pochyliłabym się nad książką, jak czytając ją podczas raczkowania. 

Kupię sen. Żeby śnić książki, na które nie mam czasu. Ledwo się akapit zacznie, syn się budzi. Taka proza życia. Od dwóch tygodni mamy ciężki bezsenno-płaczliwy ząbi czas, ale lepszej książki sobie wyśnić nie mogłam. Podpiszę się pod tym w środku nocy bez zmrużenia podkrążonego oka. Dzieje się codzienna opowieść. Zdanie po zdaniu, umiejętność za umiejętnością. Najlepsza moja historia, a ma dopiero dziesięć miesięcy. Czekam z wypiekami na twarzy, jak się rozwinie. Nie jest to atrakcyjne towarzysko, moi przyjaciele? Marketingowo, znajomi zza bloga? Pieprzę to. Peace, love i mój syn.

piątek, 17 stycznia 2014

To ja też się WOŚP-ię (kilka dni później)

Od czasu do czasu obije się o mnie jakiś absurd ze świata polityki tudzież życia społecznego i stwierdzam przejdzie im, zmienią swoje zdanie jeszcze kilkanaście razy do wyborów, do naszej emerytury, do czasu aż nasze dziecko pójdzie do szkoły i będzie nas cokolwiek z tych gówno prawda, że dla naszego dobra decyzji dotyczyć. Dlatego omijam szerokim łukiem kurioza polskiej codzienności, chętniej pośmieję się niż ponarzekam kiedy napotkam jakąś pozbawioną większego sensu informację.
Dzisiaj nie wiem co robić, jak się odnaleźć po słowach poseł Pawłowicz? O co właściwie idzie w tym wielkim ataku andronów na orkiestrę?

Dajemy Owsiakowi, ale i tak nie pójdziemy do nieba. Bijemy za to rekord polubień chorego chłopca - grosz w kieszeni zostaje. Pomoc przecież ma wiele wersji, a czy rzeczywiście pomaga? Z tym już kij. I w ogóle tam, gdzie dzieje się dobro, my go jednak nie chcemy, przesunęlibyśmy je bardziej w prawo, przecież w tym miejscu ono być nie może, naprawdę. Przesuńmy je w prawo! A szczerze mówiąc to wolimy stworzyć sobie własny rodzaj dobra - bo po naszemu zawsze jest najlepiej. Gdyby przymknąć oko, to może i Pani poseł ma rację, może i dobro jest w kościele. A może jest w każdym z nas. A może całe jest w niej. Ostatecznie bozia dała nam wolną wolę, więc rozumiem, że wolimy sobie poszukać dziury w całym dobru, Pani poseł, tą wolną wolą? Bo za dobrze być nie może. Ostatecznie przecież to bozia o wszystkim decyduje, dlatego Pani poseł wybaczy, ale farmaceuta nie sprzeda Pani leku na przeziębienie. Skoro taka wola nieba, proszę kaszleć i kichać na wszystko jak do tej pory, i się gorączkować. Na razie dobrze idzie Pani poseł stopień złości. Potęguje się, że już żaden lek nie pomoże. Więc nie zbierajmy na niego. Nie nawrzucajmy Pani. Ale Owsiakowi tak. Samo dobro. Gdzie ja jestem?

Okulary Jurka pamiętam z dzieciństwa, wszystko pamiętam jakby było dziś: w starym kineskopowcu Owsiak, a ja na dywanie z tak zwaną w ówczesnym slangu "opadniętą koparą". Po prostu nadziwić się nie mogłam, jak on to robi, że jednoczy te serducha. Wykleja nimi całą Polskę i one biją wielkim pozytywem, i to naprawdę działa. Szkoda, że klej na serca bywa mało trwały i niektórym jak się po orkiestrze odklei to i chęć dalszej pomocy się gubi. Ale przynajmniej przez chwilę jest fajnie. Czy nie o takie momenty w tym naszym świato-byciu chodzi? Ach tak, zapomniałam. Wolna wola pozwala nam wybrać, więc jak sobie tak wolimy to ostatecznie zawsze może być chujowo.
Dzisiaj Pani poseł (która jest ikoną całej rzeszy "dziurawców", czyli tych którzy szukają dziury w całym dobrym) wchodzi z butami i powyższe udowadnia - tłucze przysłowiowe okulary, mój dziecięcy symbol pomagania sobie wzajemnie i tego, że bliźniego swego jak siebie samego, nosz kurde! Po prostu symbol radości.

Coś we mnie pękło. Dlatego muszę zrobić się pogo(dnie), nastawić znów pozytywnie, żeby nikt mi nie zepsuł tygodnia. Jakiś przystanek muszę sobie zrobić od tej dziwnej odmiany polskości, zawistno-nienawistnej. Przystanki są potrzebne. W tym przypadku szczególnie. Ten jeden tak ważny przystanek.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...