wtorek, 17 czerwca 2014

Co właściwie robił Tata?


To on przygotował kącik dziecięcy. Nie oszukujmy się, pokojem nie można było tego nazwać i nawet w Ikei nikomu by się nie przyśnił sposób na zaaranżowanie tak małego skrawka przestrzeni, a on to zrobił i zrobił to najlepiej. Poskładał łóżeczko i komodę, wyczyścił wózek bo używany, wykonał wszystkie te męskie czynności domowe, które były fundamentalne dla przystosowania nowego członka rodziny w M1 dla modelu 2+1. Kąpał od pierwszych dni nowe życie i nagadał pępkowi, żeby odpadł. Przyrządzał mleko, kiedy laktacja okazała się mniej wytrwała niż zapowiadał jej potencjał. Robił przysiady z pięciokilowym wówczas ciałem niemowlęcym, bo miało kolki. Potworne. Zrobił dużo przysiadów i dużo wymachów nosidełkiem, i dużo kilometrów samochodem z powodu tych kolek. To on zwykle był kierowcą i trzeba przyznać, że na początku rzadko jeździł w okrzykach radości. Raczej kierował w wielkim darciu nie wiadomo dlaczego głód? kolka? pielucha? dyskomfort? bo tak? Ale zawsze bezpiecznie dostarczał nas do domuZasięgał opinii u wszystkich możliwych źródeł co zrobić, żeby płakanie ustało? Pewnie często przeklinał w myślach te spędzające sen z powiek dolegliwości okresu niemowlęcego, ale nie pamiętam, żeby wybuchał z niedoboru cierpliwości, bo przecież czego nie robi się dla dziecka, dla żony i dla spokoju, który dzięki niemu też z nami mieszkał. Więc robił wszystko. Zaciskał zęby. Wstawał w środku nocy. Szedł na spacer. Karmił. Przewijał. Obcinał te najmniejsze paznokcie świata. Gotował. Sprzątał. Rozwieszał na sznurku tylko ciut większe od mikroskopijnych ubrania. Robił zdjęcia, żeby upamiętnić ten pieluch padół i kupę słodkiego czasu. Zmieniał pracę, żeby rodzinie było lepiej w tych trudnych czasach. Nauczył przytulać, układać klocki, zabawy w chowanego i akuku też on nauczył, nikt inny. Nosił na barana. Wycierał łzy. Całował bubu. Stawiał rodzinę na pierwszym miejscu. Często szedł do pracy ledwie żywy, ale zawsze z uśmiechem wracał do domu.

I do tej pory to robi. Tata mojego syna.


To mogłaby być uniwersalna lista rzeczy ważnych i pewnie tatusiowie w większości odnaleźliby w tych ojcowskich zadaniach (chociaż niektórych na wskroś matczynych) swój rytuał i codzienność. Życzyłabym mamom, żeby lista rodzinnych rzeczy do zrobienia była też tatową listą. Bo bez taty po prostu się nie da. A jak nie wierzysz, to przeczytaj. Nie lubię porównań rodem z mięsnego, ale lepiej tego chyba nie można zobrazować, że kura domowa dzieli dzisiaj grafik z kogutem domowym. Bo żeby jajko było zadowolone, kurnik wysprzątany i ziarno domowej roboty a nie z dowozem gratis (przecież jedzenie kurnik made jest o wiele lepsze niż popcorn tudzież fastcorn) kura sama nie da rady ogarnąć codzienności, szczególnie w dobie popularyzacji business kur. Ojcowie mają teraz istotną rolę w wychowaniu dziecka od pierwszych dni życia i oby ta rola jeszcze ewoluowała, oby jeszcze więcej tatowości było w życiu dzieci i w życiu matek a tatowość ta była bardziej doceniana społecznie, tak bardzo bym tego sobie życzyła, bo marginalne ujęcie ojca w życiu rodziny mnie też dotyczy. To, że wszyscy mi współczują, że mówią, że ja już rady nie daję, że jestem matką na pełen etat i nie najlepiej z tym wyglądam. Że jestem idealna i wściekła mówią i owszem, ciociedobrerady miewają rację, ale to my razem (a nie tylko ja sama jako mama) robimy za full service obróbki ciepła rodzinnego. Bo mama się dzieli przez tatę i z tatą (obowiązkami) i dzięki temu wyrabia tę czasami ponadludzką normę bycia wszystkim, kiedy zwyczajnie się nie da będąc niezautomatyzowaną istotą ludzką. Ojcowskie bycie ojcem mogłoby zacząć być postrzegane w wielu wymiarach jako matczyne bycie ojcem, bo tata też potrafi przenosić góry, nie tylko te pampersów, brudnych ubranek i góry kaszki zmywać z podłogi. Całą górę złych emocji potrafi przenieść w takie miejsce, gdzie pozytywnieją.

Gdybyśmy my, współcześni rodzice maluchów, przeprowadzili ankietę wśród naszych rodziców, mogłoby się okazać, że wiele czynności nie powtórzyło by się w tatowym streszczeniu Co właściwie robił Tata? z życia naszych ojców (których ewolucja przeniosła w bycie dziadkami), bo jednak dzisiaj taty jest więcej w rodzicielstwie niż kiedyś, począwszy od uczestnictwa w narodzinach, poprzez angaż w karmienie i wiele innych czynności, których parszywy stereotyp kiedyś nie pozwalał im wykonywać. W ten Dzień Ojca zarządzam ogólnopolskie wystrzelenie w kosmos resztek przekonań o ważności matki, bo moc taty sprawia, że mamy moc (jest) jeszcze większą. Zarządzam zmianę tej przypadkowości, że tata dopełnia codzienność. Tata nią jest. Tata to taki twór złożony z innego rodzaju emocji, że gdyby nie one świat by się nie zrównoważył, po prostu. Chwiałby się i to byłby w gruncie rzeczy koniec świata.

Co właściwie robił Tata mojego syna? Siedział zmęczony przy stole, więc podeszłam do niego.
Dziękuję Ci za ten dzień. - powiedziałam - Bez Ciebie nie zdążyłabym ze wszystkim, nie dałabym sobie rady sama. On na to opowiedział: gdyby nie ja, nie musiałabyś robić tego wszystkiego, bo nie miałabyś tyle obowiązków. 

Ale bez Ciebie byłabym sama. 

Kocham to nasze zamknięte trójkątne rodzinne koło.



Mama z metką

Ciebie nie można podrobić - powiedział do mnie mój mąż kiedy syn wtulił się we mnie i w nikogo więcej. Tylko we mnie. Do niani na ręce nie. NIE. Tylko do mnie. Do taty na ręce czasami. Ale raczej nie. Raczej MAMA (jeszcze niewypowiedziana na głos, czekam na to jak na nic w kosmosie). Moje niebycie powoduje łzy i rozpacz (jest to zupełnie nowe doświadczenie, chociaż z niemiłym słonym i drącym (się) podłożem, ale... o matko, jestem w centrum uwagi!). Przypomniałam sobie błogie kilka miesięcy temu, kiedy bezrefleksyjnie leżący szkrab mógł zostać z każdym, kto tylko wyraziłby chęć (a nie było takich osób wiele i wcale się nie dziwię, bo kto przy zdrowych zmysłach chce spędzać czas z niemowlakiem) żebym ja, polska matka, mogła złapać oddech i siły na dalsze mamowanie. Zdjąć z siebie kostium supermamy i przez chwilę zapomnieć o roli życia, a potem znowu góry przenosić. Góry pampersów, brudnych ubranek, góry kaszki zmywać z podłogi. Nie da się odpocząć, jestem matką z metką. Jestem oryginalna a przez to jedyna. Odkąd mój syn zaczął pojmować wielkie rzeczy tego świata, nie da się nabrać na kopię matki. To jest tak słodkie, wiążące i męczące, że 3w1 czuję nowy wymiar macierzyństwa. O matko, jak czternastomiesięczne dzieci są interesujące! Wysysają energię, żeby zwrócić ją ze zdwojoną siłą. Są cudem już chodzącym, układającym klocki, gadającym przez telefon aliallalaiallalaia, wkładającym do pralki czyste skarpetki, do szafy buty, na regał książki, jedzącym bardziej samodzielnie i robiącym przy tym całkiem poprawnie bałagan, potrafiącym pokazać gdzie go boli i potrafiącym przytulić świadomie. Tyle cudów w cudzie. Przed nami pierwsze wspólne wakacje takie na właściwym urlopie, a nie tym zwanym macierzyńskim czy ojcowskim, kiedy prowadziliśmy wojny z kolkami, zamiast myśleć o relaksie. Ile już bitew stoczyliśmy myśląc, że najgorsze za nami. A teraz syn kładzie nam się na podłodze i wciąż, że nie. My, że nie wolno, a on nie i NIE. Przeczytałam w internetach, że tym charakteryzują się czternastomiesięczniaki, więc według mądrych artykułów o rozwoju dzieci mój syn ma idealny moment na pierwszy bunt i zgodnie z kalendarzem złości się pięknie i o czasie. I ma klasyczny MAMA CZAS, bo nikt mnie nie podrobi. Szkoda tylko, że mama nie ma tyle czasu dla syna, ile by sobie oboje życzyli. Ale to już historia na narzekający temat, a ja dzisiaj postanowiłam nie narzekać. Loff. E-mamuś


piątek, 13 czerwca 2014

Kocham Cię na zabój

Nieczęsto wypowiadam się w kwestiach problemów z pogranicza psychologii, życia społecznego, polityki (czy co tam jeszcze dotyczy rodziców) i nie występuję jako komentator tego, o czym możemy usłyszeć w codziennych wiadomościach (nazywanych przeze mnie nie bez powodu wiadozłościami. Patrzenie w szklany ekran w godzinach 18:00-20:00 - począwszy od panoramy przez info i fakty a skończywszy wiadomo gdzie - należałoby naprawdę konsultować z lekarzem lub farmaceutą). Niemniej jednak ostatnie wydarzenie z Rybnika, o którym pisano już tak wiele, postanowiłam przerobić w głowie i przemielić z refleksji w krótką notkę. W gruncie rzeczy nie będzie to żaden komentarz, bo nie mam ani wiedzy ani kompetencji, żeby się odnieść do śmierci w upale, ale w całym tym szybowym boomie (gorące dyskusje trwają też w blogosferze, między innymi u Blog Ojciec i Potwory Wózkowe), który zakrawa już o paranoję, zaczęłam się zastanawiać, kto tutaj naprawdę o czymś zapomniał, bo nie wydaje mi się, że był to ojciec tragicznie zmarłej dziewczynki.

My chyba po prostu zapominamy o tym, że na każdą opowieść warto spojrzeć jak na lustro. Wiecie czym dla mnie jest tragedia w Rybniku? Jest przykładem dwóch rzeczy: po pierwsze pokazuje, jakiego typu wiadomości żądni są ludzie. Po drugie czy nie jest tak, że ta historia porusza nami w tak dużym stopniu właśnie dlatego, że wypieramy ze swojej głowy myśl, że nam też mogło się to przydarzyć? Zapominamy, że też moglibyśmy zapomnieć. Tak jest wygodniej.

Google.pl: fraza wyszukiwana: matka zabiła dziecko - wyników dziesiątki z różnych regionów Polski, z różnych powodów, na wiele sposobów MATKA ZABIŁA DZIECKO. Udusiła szalikiem, kablem, wyrzuciła na śmietnik, zabiła i ukryła ciało na strychu, zostawiła pod drzewem, zabiła i zjadła.
Czy na kimkolwiek to jeszcze robi wrażenie? Czy po historii z Katarzyną W. bycie matką zabójczynią staje się jakąś jedną z odmian Matki Polki? No proszę Was.

Google.pl: fraza wyszukiwana: ojciec zabił dziecko - wyniki? Tata zabił córkę, bo był zapracowany. Wiadomo, którego ojca to dotyczy. Poza tym jest kilka innych wyników, ale zazwyczaj dotyczących ojców - morderców działających wspólnie z matkami, które często inicjują zabójczy napad na dziecko.

Wyniki google nie są żadną statystyką, ale sami doskonale wiecie, jak wiele w ostatnim czasie słyszy się o dzieciach ginących z rąk własnych rodzicielek. Jakiś czas temu jestem sobie w domu, dziecko śpi, a ja myję podłogę, w tle lecą wiadozłości i Pani za szklanym ekranem mnie informuje, że matka udusiła kablem od żelazka swoje dziecko, a jak mu zakładała ten kabel na szyję pytało mamusiu co robisz i wtedy uświadomiłam sobie, że zaczynam mieć tę parszywą przypadłość. Że pomyślę o dziecku bidusia, że pomyślę o matce ty niezrównoważona głupia suko (jeżeli mam pewność, że zrobiła to z premedytacją), ale życie toczy się dalej, a takie wiadomości tylko na chwilę przerywają codzienność (normalnie znieczulica, szlag by to!).

Dlaczego nie jest tak tym razem? Dlaczego historia ojca, który zostawił córę w aucie na osiem godzin jest bardziej nagłaśniana i bardziej porusza niż historie matek zabijających swoje dzieci? Może właśnie dlatego, że o ile nie jest się klasycznym mordercą, który zabija swoje dziecko, bo po prostu chce je zabić, to nie utożsamiamy się z tą matką, co zabija i zostawiamy temat kwitując: Zabiła, bo nie dawała rady. Psychicznie chora albo z depresją. Wstała rano, coś ją wkurwiło i zabiła. Mnie to nie dotyczy. I cześć.

A co zrobił tata w Rybniku? On zabił trochę inaczej i chyba to nas właśnie dotyka, przez co wzbudza tyle emocji i dociekań jak do tego w ogóle mogło dojść. Inność rodzi złość nie od dziś, coś czego nie rozumiemy wybija nas z rytmu. Poza tym kochamy sensacje, a sensacje z większą dozą tajemniczości są jeszcze bardziej sensacyjne, więc wszyscy będziemy czekać na informację, dlaczego do jasnej cholery ojciec zapomniał o córce. Zapomniał na śmierć. Bo że matka udusiła dziecko kablem od żelazka nie jest już tak pasjonujące, to jest po prostu klasyka gatunku. Akcja - reakcja - dowód zbrodni - sprawa zamknięta - kabel na szyi - nuda.

Tutaj jest inaczej. Bo tutaj nas dotyczy. Bo przestałam myć podłogę, oglądając wiadomości, bo nie byłam pewna, czy nie mogłoby mi się to przydarzyć. Nagle przypomniałam sobie całe swoje nieogarnięcie, odwieczne chęci kupna snu, te nadzwyczajne zmęczenia moje i męża, te ledwie patrzenia na oczy rano. Ja po prostu nie wiem. I dlatego dla mnie to zabijanie dziecka przez gorąco w aucie jest moim osobistym zabijaniem w sobie jakichkolwiek myśli, że to mogłoby mnie dotyczyć. Kabel od żelazka nie mógłby, ale nagrzane auto? Bezdzietni znajomi w pracy mówią, że nie można zapomnieć dziecka z samochodu wyjąć, a ja nie wiem, czy nie można... Ja to przemilczę, bo włos się jeży na skórze.

Nic więcej jeszcze nie wiadomo w kwestii ojca, który zapomniał o córce. Może teraz zapomina, że chciał zapomnieć? A może sobie dopiero przypomina, że zapomniał? Myślę, że nasze komentarze, hejtowania i gdybania nie są w ogóle istotne, ale jeżeli lubimy wyrywać się z oceną to czemu nie, w internetach można wszystko. Tak sobie tylko pomyślałam, że zapomnieliśmy w tej całej historii, że nie wszystko jest czarno białe i nie wszystko mieści się w jednej szufladzie. To jest bardzo proste. Jeżeli uważasz, że zostawienie dziecka w aucie na pół godziny (bo trzeba zrobić spokojnie zakupy) a zostawienie go na osiem godzin (nie wiadomo dlaczego, ale raczej nie celowo) nie jest tym samym, bo to drugie jest gorsze to może przypomnij sobie, że 15 minut słodkiego letniego słońca wystarczy, żeby zabić Twoje dziecko. I kto wtedy będzie mordercą? Ty czy upał? A może Pani w kasie, bo powoli nabijała towar?


Nie dajmy się zwariować.


czwartek, 12 czerwca 2014

Dola bloga

Od dawna noszę się z zamiarem napisania tekstu o pisaniu tekstów. Postanowiłam dać moim myślom sporą dozę spontaniczności, bez względu na to jaki będzie efekt ich przemiany w litery i zdania. Bo czy nie jest tak, jak mówił Hermann Hesse, że pisanie jest za każdym razem szaleńczą, ekscytującą przygodą, przeprawą malutkim czółnem przez pełne morze, samotnym szybowaniem w kosmos? Jasne, że tak. Więc czego chcesz więcej od pisania? 


Żeby było jakieś? Żeby było o czymś? Żeby było dla kogoś?

Nie wiem jak się zabrać do tekstu, kiedy tym razem piszę go tylko dla siebie. Piszę tekst dla niego samego. Żeby powstał z moich na wpół martwych myśli, przeleżanych w głowie. Żeby podniósł się z moich prawie już upadłych idei o tym, że pisanie jest potrzebne, że jest najprawdopodobniej jedną z najlepszych czynności jakie wymyślono (obok kochania, spania i dobrego jedzenia). Piszę tekst, żeby znowu w niego uwierzyć. Żeby określić cechy charakteryzujące tekst jako tekst, a nie jako wielką dupęmaryny w temacie dziecka i bycia rodzicem. Odnaleźć ten czynnik budujący tekstualność, żeby się przekonać, że kiedy piszę dziecko, o dziecku, dla dziecka to cokolwiek więcej znaczy niż tylko słowo. Tylko od nas zależy w co poskładamy litery, dlatego postanowiłam w sobie popuzzlować i napisać jak się mam po dziewięciomiesięcznym pobycie w mamosferze (taka blogowa ciąża się z tego zrobiła).

Nie znamy się. Nie wrzucam zdjęć swoich i dziecka (to nawet nie o to chodzi, że jest łatwiej być anonimowym, szczególnie, jeżeli pisze się o pierdołach. To jest trochę jak na zdjęciach Pana Strusia - że nie zawsze trzeba wydać światu jak na tacy facjatę dziecka, żeby pokazać emocje).
A więc jestem blogerem bez twarzy (tak mnie i tym podobnych piszących albo udających, że potrafią pisać nazywa blogożanka, która ma jedne z bardziej trafnych spostrzeżeń w tym mamświatku, a przede wszystkim chwyta się takich tematów, że nie sposób nie czytać). Więc nie znamy się. I nie mam czasu na pisanie, co mnie w ogóle nie tłumaczy, bo zdaniem innej koleżanki po fachu blogowanie z mamowaniem idzie bardzo w parze, jeżeli się tylko chce. Widocznie chcę za mało. Widocznie nawet moje wersje robocze postów przeleżane tygodniami nie publikują się w jakiejś wolnej i, co najważniejsze, stosownej chwili, tylko czekają na właściwy moment. On często nie przychodzi. Dezaktualizuje się. Usuwa się. Mimo wszystko lubię tutaj bywać, bo nie znalazłam jeszcze lepszej odskoczni od tej cięższej strony życia niż pisanie. Z tego miejsca pozdrawiam wszystkich, którzy kochają litery składające się w istotny przekaz - litery, które cholera wie jak długo będą trwałe. Blog z Wami i dziecko też.

Mamy moc

Moje blogowanie nie jest blogowaniem, bo nie nadążam. Powinnam zająć się bieżącą obserwacją okołomamowych tematów, bardzo bym chciała. A co ja robię? Z wersji roboczych i otchłani fejsbukowych wyciągam mój komentarz do wywiadu z Sylwią Chutnik z Dnia Matki, DNIA MATKI. Refleks nigdy nie był moją mocną stroną. Ciekawi mnie Wasze zdanie na temat kondycji współczesnego macierzyństwa. Czy rzeczywiście nasze siły maleją kiedy pojawia się społeczna presja matczynego bycia mamą, a dziecko staje się dominantą naszej codzienności (chciałoby się rzec codziecienności)? Bo ja już nie wiem, po której stronie mocy mam się ustawić ze swoim byciem tą całą mamą, żeby nie być wciąż pod lupą ogólnodostępnych i nazbyt uniwersalnych definicji współczesnej mamy.

Moim zdaniem dzieci stały się dzisiaj w pewnym sensie po prostu modne (oczywiście tylko w niektórych środowiskach, bo na przykład ja wśród swoich bezdzietnych znajomych czuję się tak, jakbym założyła spodnie sprzed pięciu sezonów i była najbardziej passé jak to tylko możliwe). Ale jednak dzieci są modne. Blogi parentingowe dowodzą tego najlepiej. Dziecko, z dzieckiem, o dziecku i dla dziecka - już nie raz pisałam o odmienianiu się przez przypadki polskiej mamy. Czy moda na dzieci wynika z faktu, że jest ich mniej niż kiedyś? A może obecnie istnieje więcej narzędzi, żeby posiadanie dziecka uczynić lajfstajlem? Matki stały się wszystkorobiące, a ojcowie chcieliby tych samych uprawnień (co im się jak najbardziej należy). Matczyne bycie mamą ewoluowało w pewnego rodzaju ojcowskie bycie mamą, no bo: mama zarabia, mama jest głową, mama pada ze zmęczenia i nie gotuje obiadu, a tym bardziej nie pakuje kanapek i nie sprząta. Myślę, że ciocie dobre rady powinny wziąć pod uwagę zmianę ducha czasów, ale oczywiście nie zrobią tego, dlatego my nie powinnyśmy ich słuchać. Bo czy mama siedząca z dzieckiem w domu równa jest dobrobytowi, jaki ojciec zapewnia rodzinie, czy równa jest braku pasji i zawodu, które by ją zajęły, czy pracuje bo musi albo bo jest wyrodna, czy nie pracuje bo jest wygodna? Chciałoby się w tym miejscu przekląć, że w gruncie rzeczy kij Was to ciocie dobre rady interesuje. Matka siedząca z dzieckiem w domu będzie tak samo przedmiotem dyskusji, co matka robiąca karierę. Ludzie zawsze znajdą dziurę w całym, choćby to całe było najlepsze. Nie mieć dziecka jest bardzo źle, ale mieć dziecko i pracę jest chyba najgorzej. Bo co to za dzieciocentryzm, kiedy widzę syna tych kilka chwil wieczorem po powrocie z pracy do domu? To chyba jest proszę Państwa mamocentryzm, bo ja się tak spełniam, że aż brak słów. Sił czasami też. I kupię sen.

Naprawdę nie wiem, co o tym wszystkim sądzić, bo jest jeszcze jedna perspektywa, strasznie lewa, ale jest: że bycie mamą jest najfajniejszą rzeczą na świecie i wcale by mi nie przeszkadzało, gdyby ktoś powiedział, że dziecko to moje największe osiągnięcie życiowe, a nieskromnie mówiąc mam sukcesów ciut więcej i trochę innego rodzaju w CV.

W tej całej Dn(i)omatkowej dyskusji myślę, że warto jednak przyjrzeć się ojcu (za niedługo będzie ku temu okazja) bo to jest taki twór, że gdyby nie tata, nasze bycie nawet nadmatczyńsko matczyną pracującą dwadzieścia cztery godziny na dobę mamą byłoby klasycznym pięć minut w sławie. A potem niczym po talent show wszyscy by o nas zapomnieli, a my pogrążyłybyśmy się z bezradności. Same. A samej się nie da. Bez ojcowskiego ojca po prostu się nie da być silną matczyną mamą. A jeśli któraś z Was przechodzi przez pełnoetatowość z dzieckiem bez niczyjej pomocy, to chylę czoła. Jak dla mnie to Wy, samotne matki jesteście suparmatkami. Ja jestem co najwyżej fajną mamą. Nic nie ma nadzwyczajnego w tej roli, poza tym, że nie wyobrażam sobie, żeby nie była to rola główna (najchętniej odmiana roli głównej drugoplanowej - bo jednak przede wszystkim jestem żoną). Pozdrawiam Was serdecznie. Nieidealna i niewściekła E-mamuś.

piątek, 6 czerwca 2014

Słowotłok

Trwająca w mojej głowie prywatka przekształca się w imprezę masową pełną nieznanych mi dotąd myśli. Zaprosiłam je do siebie, bo są znajomymi innych znajomych myśli, ale nie spodziewałam się, że przyjdzie ich tak dużo i że będą aż tak głośne. Impreza jednak dalej trwa i nie zanosi się wcale na jej koniec. Taniec myśli, ich przekrzykiwania się i upijania. Zdarzają się też, jak to na imprezie, sprzeczki i bójki - bo jak okiełznać ten niezrównoważony tłum? Czasami mam wrażenie, że to wszystko dzieje się obok mnie i nic z tych myśli mnie nie dotyczy, ale jednak to moja głowa. Mój problem. Moja sprawa. Moje szczęście. Mój kosmos. Oja.

Coraz częściej myślę o drugim dziecku. O tym, że go chcę, wiem już od pierwszej ciąży i nawet poród mnie nie zniechęcił (o ironio), ale polska rzeczywistość nie pozwala na jednoznaczną decyzję, że tu i teraz, i już, natychmiast będziemy mieć dziecko (nieważne czy pierwsze, drugie, piąte). Tak się po prostu nie da i dlatego pewnie sporo par odmienia się przez wpadki. A kiedy już się przez tę wpadkę odmienią i poukładają swoje geny w nowe życie, okazuje się, że jakoś, że mimo wszystko da się wiązać koniec z końcem. Od spadającej nad polskim niebem gwiazdki chciałabym, żeby to jakoś i to mimo wszystko zniknęło, żeby móc rodzić i wychowywać dzieci w tym kraju po prostu, bez żadnych mimo to i tamto siamto, na satysfakcjonującym poziomie i w satysfakcjonującym metrażu mieszkania, bez dopłat do szczęścia, które okazuje się być tutaj produktem delux.

Ironii jest pełno na imprezie w mojej głowie, dlatego muszę stwierdzić po głębszym przemyśleniu, że mimo Ciebie Polsko, mimo tego, że wcale nie ułatwiasz, chcę mieć drugie dziecko. Najlepiej przed trzydziestką. Chcę uskutecznić ucieczkę przed byciem starą mamą, nie czekać latami, nie ułatwiasz mi tego, Polsko. Przed Tobą nie ucieknę. W Dzień Matki dowiedziałam się jak mnie postrzegają inni tudzież jak sama siebie powinnam widzieć. Zmęczoną, wściekłą, w dzień bawiącą się z dzieckiem ostatkiem sił, w nocy płaczącą po kątach, wsiadającą do windy razem z natłokiem obowiązków i problemów. Bo jestem polską matką na polskiej ziemi, chodzącą do polskiej pracy, wychowującą polskie dziecko i kochającą polskiego męża. Dziękuję Ci, Newsweeku, za otworzenie mi oczu. E-mamuś jest masochistką. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że każdego dnia padam na twarz ze zmęczenia i chcę to kiedyś powtórzyć? Przecież nie jestem chodzącą korporacją z wydajnością 200%, wypluwającą z siebie na zawołanie emocje i powielającą czynności nadzwyczaj automatycznie. Jedną ręką mieszać zupę, na drugiej zawiesić dziecko, dać buziak, zrobić akuku i pogo do ulubionej piosenki, nogą zamiatać pod stół, na spacer pójść, umierać po całym dniu, ale na huśtawkę iść.

Nie jestem wypalona. Bez przesady, proszę Państwa. Natomiast jestem sobie w stanie wyobrazić, że spory procent kobiet zwyczajnie nie jest w stanie godzić macierzyństwa z pracą, bo mnie też to czasami dotyczy. Ale frustracja, jeżeli jest, wynika moim zdaniem z najbardziej parszywego w świecie poczucia, że my musimy. My nie chcemy. My musimy. A ja, owszem, muszę pracować, ale przede wszystkim chcę. I ja, owszem, odmieniłam się z moim mężczyzną przez wpadkę, ale ja nie musiałam urodzić dziecka. Ja chciałam. Jeżeli nasze wybory nas frustrują i powodują wypalenie - oznacza to, że być może źle wybraliśmy.

A my, cóż. Może nie mamy najczystszego mieszkania pod słońcem, zabijamy się o flipsy i poślizgujemy na kaszce. Jemy obiady na późną kolację, ale jemy je też na późne śniadanie. To już nawet nie to, że kupilibyśmy SEN, my byśmy go nawet ukradli. Ale to i tak nie jest koniec świata supermatki ani superojca (nie zapominajmy o istotnej roli tatusiów!)To są proszę Państwa prozaiczne kwestie życiowe, które każdy uskutecznia siedem razy w tygodniu, niezależnie od tego, czy ma dziecko czy go nie ma. Przez codzienność po prostu każdy musi przebrnąć. Musi albo chce i cześć. Pozdrawiam Was serdecznie i zaproszę Was ponownie, jak tylko posprzątam swoją głowę. Loff.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...