środa, 20 sierpnia 2014

Przypominasz mi mnie*

Artur Rojek składa się z ciągłych powtórzeń, a ja składam się z permanencji braku czasu. W związku z mało sprzyjającymi okolicznościami nie chciałam słyszeć jego płyty ani o płycie. Nawet Beksy w radiu nie chciałam poznać, a ta cała Trójka jak na złość się uparła i konsekwentnie ją promowała, walcząc z moim oporem wobec nowego i z początkiem lata trąbiła już Syrenami. Jesteś głupia! Nie chcesz słuchać płyty Rojka? Tak, jestem głupia. Miło mi.  

Bo to są proszę Państwa dziwne zdarzenia. Trzy dychy na karku i wspomnienie pierwszej muzycznej miłości, tej z czasów popkultury. Połowa życia minęła i teraz Rojek mówi mi, że się powtarza? Jeżeli Ty się Rojku powtarzasz, to ja nie mam czasu. Ja muszę biec, za życiem gonić. Przecież nie będę Ciebie słuchać w biegu, skoro się powtarzasz. Nic tak nie spowalnia pędu za życiem jak powtarzalność. Przynosi nudę, każde działanie blokuje marazmem. A poza tym wiesz, istnieją na świecie te zderzenia ze wspomnieniem, których się tak bardzo boimy. Bo co jeśli nowe jest gorsze niż dawne? Może lepiej zostać tak jak się było i w ten sam sposób jaki się pamięta? Bez zmian jest zawsze wygodniej i łatwiej, przecież wiesz. Bo co jeśli tym razem jednak Ci nie wyszło? Tak, wiem. Jestem głupia. Artur Rojek i nie wyszło? Po drugim przesłuchaniu płyty zaczęłam palić (się) jedna za drugą ze wstydu za ten strach, że dźwięki nie będą się dobrze składać, że słowa piosenek pewnie już wymięte, wyblakłe, zużyte.

A tymczasem okazuje się, że powtórzenia z biegiem czasu dojrzewają ale nie gniją. Powtarzalność nas w nas nie starzeje się tak szybko jak my. Śladu zmarszczek nie ma na tej Twojej płycie, Rojku, a tak bardzo się bałam. Ulga i świeżość. Otwarta przestrzeń, gdzie można biegać do woli i się nie zmęczyć.

Powtórz to kiedyś. 







*tytuł notki pochodzi z tekstu do utworu Kokon z płyty Artura Rojka Składam się z ciągłych powtórzeń

środa, 13 sierpnia 2014

Mowa słodsza niż miód*

- Tato, gdzie jest mamusia?
- W pracy.
- A o której wróci?
- Nie wiem.
- A nie możemy do niej za-te-le-fo-no-wać?**

Nigdy nie mogłam się nadziwić, że małe dziecko może poskładać zatelefonowanie. ZA-TE-LE-FO-NO-WAĆ, o rany! To muszą być lingwistyczne Rysy do pokonania dla tak małego aparatu mowy.
Kiedy rok temu słyszałam zmagania dzieci z trudną polską mową, nie mogłam się doczekać pierwszych słów mojego syna. Z drugiej strony komunikacja niewerbalna w jego wydaniu bywała bardzo intensywnym wyrażeniem siebie i swoich emocji, dlatego miewałam też obawę, że mówienie mogłoby nieco skomplikować naszą komunikację. Przecież nauczyłam się już rozumieć syna bez słów a przede wszystkim rozumieć go poprzez płacz. Szczególnie pierwsze trzy miesiące były powtarzalne w dźwięki, więc z czasem już wiedziałam, że jest głodny, śpiący, jest mu niewygodnie, że chce bekać albo bąkować, czy też boli go brzuch. Kiedyś zresztą pisałam o tym płakaniu, któremu trzeba było się codziennie bardzo dokładnie przysłuchiwać, żeby zrozumieć co w ogóle dziecko ma na myśli i czego potrzebuje. Później nauczyłam się rozumieć syna poprzez głużenie, gaworzenie i naśladowanie dźwięków mowy*** i gdybyśmy dzisiaj na tym melodyjnym etapie pozostali, całkiem dobrze byśmy się zrozumieli. No, może za wyjątkiem moich tłumaczeń, dlaczego nie wolno robić tylu, w jego opinii, interesujących rzeczy. Tego mój syn nie przyswaja i nie wiedzieć czemu słowa nie i nie wolno są dla niego niesłyszalne. Resztę omawiamy razem całkiem przystępnie na poziomie dialogu, chociaż zdarzają się też między nami kłótnie. Ale kłótnia z użyciem mojego języka polskiego i języka dziecięcego (w wersji mojego syna przypominającego póki co język z grupy skandynawskiej języków germańskich) to najbardziej inspirująca kłótnia, którą zawsze kończy konsensus. Przynajmniej ja to tak rozumiem.

Usłyszałam słowo mama (z przypisanym jemu konkretnym znaczeniem) w zeszłym tygodniu, po upływie dwóch lat od momentu kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Jest spora szansa, że mój syn będzie miał rzadką przypadłość z gatunku męskich pamiętania wszelakich dziwnych rocznic - póki co idzie dobrą drogą. Usłyszałam nasze piękne polskie śśśśśśś wypowiedziane do kota (oczywiście podczas próby naśladowania kici-kici). Znając teorię, że dziecko około półtoraroczne rozumie dwa razy więcej niż potrafi wymówić***, rzucamy słowami cały czas. Mówimy do syna naszym językiem. Nie zdrabniamy. Nie chcemy wiedzieć cio tam? Chcemy wiedzieć jak się ma. Nie chcemy sobie wyobrażać, że w ciemnej łazience jest bobo i go zje, chcemy, żeby wiedział, że ma wyjść z łazienki, bo światło jest zgaszone. Po prostu. Bez potworowych dodatków. Czasami zrobi sobie bubu, ale częściej po prostu sobie coś ubije, bo się przewrócił. Zdarza się, że robi am-am, ale częściej po prostu je obiad. 

Znalezienie równowagi w mówieniu do dziecka to jest nie lada wyczyn. Z jednej strony mówić tak, żeby nie zamykać mu świata wyobrażeń o wyimaginowanych psijacielach, śtfolach, kjuliczkach i pieśkach, z drugiej strony twardo stąpać po literach i wprowadzać kosmetykę w opisie świata dziecka - przyjaciele, stwory, króliczki i pieski - starannie poprawiać zamiast powtarzać błędną wymowę. Przy tej czynności należy zachować powagę, bo zwykle zmagania dziecka ze słowami powodują, że śmiejemy się i bijemy brawo. To oczywiste, że trudno się powstrzymać kiedy dziecko wywinie dźwięczny numer w stylu śśśśśśś do kota, ale zdecydowanie przyda mu się bardziej z cierpliwością powtarzane kici-kici niż nasz ciągły zachwyt nad śśśśśśś. A może się mylę? A może w okresie rozwijania mowy dziecięcej powinniśmy pozwolić dziecku na własne interpretacje słów i dostosowywanie ich do wygody używania aparatu mowy, który jest jeszcze rozleniwiony?

Niezależnie od tego, którą z dróg komunikacyjnych obierzemy, nie zapominajmy o tym, że najważniejsze jest porozumienie (się) i słuchanie. Mówmy dużo. Ale mówmy przede wszystkim o czymś. Żeby dziecko wiedziało, że mówienie jest jakieś, a nie byle było. Czytajmy dziecku. Żeby słowa go otaczały. Dobrze poskładane litery wpływają na lepsze samopoczucie (z pewnością gdzieś na świecie ktoś to naukowo udowodnił). Słowa z Wami, dziecko też!




*tytuł sponsoruje Pan Homer
** zasłyszane w oczekiwaniu na zielone światło gdzieś w okolicy Ronda Mogilskiego w Krakowie
***teorie dotyczące rozwoju mowy zaczerpnięte są z artykułu na Dzieci są ważne

wtorek, 12 sierpnia 2014

Na nawyku

Wróciliśmy do domu, położyliśmy klucze na blacie w kuchni, dwie siaty z zakupami na stole. Z przyzwyczajenia nie na brzegu, żeby dziecko nie sięgnęło ani do zakupów, ani do kluczy. Zdjęliśmy buty i włożyliśmy od razu do szafy. A wróciliśmy jak zwykle, tuż przed osiemnastą. Moglibyśmy później, ale ponownie - to przyzwyczajenie - ono czyni z nas mistrzów dokładności. Więc robiliśmy wszystko po staremu, z tą tylko różnicą, że obiad był gotowy już po dziewiętnastej, w dodatku dwudaniowy - niemożliwe stało się możliwym kiedy szesnastomiesięczny człowiek nie biegał pod nogami, nie wyciągał garów z szafek i nie zaglądał do piekarnika. Pralka prała, zmywarka też i okazało się, że wprawienie ich w ruch nie było takie skomplikowane kiedy szesnastomiesięczny człowiek nie wyrzucał z pralki ubrań tuż przed jej uruchomieniem i nie włączał przycisku, który pralkę resetuje, i nie podbiegał też za każdym razem kiedy wkłada się ostatni brudny talerz do zmywarki.

Usiedliśmy. O matko, dopiero wpół do ósmej! Włączyliśmy film. Głośno. Przecież to niemożliwe, ale jednak. Nikt przecież nie spał w pokoju obok. Godzina dwudziesta druga. Drugi film. Kolacja zjedzona powoli i cała. Nieprzerwany sen. Rano ciepła kawa. Praca. Bez myślenia w pracy o tym, co kupić na kolację. Z mężem to sobie pizzę zamówimy. Kulturowa wygoda. Bez dziecka. Mówili on odwyknie, ty odpoczniesz, same plusy.

Po dwóch dniach przyszło mi do głowy, że wariuję, ale też dowiedziałam się więcej o sobie. Wiecie, ta nawykowalna (żeby nie powiedzieć paranoidalna) natura rodzica: znam na pamięć co powinnam kupić, w którym miejscu domu położyć, żeby bubu nie było i innych wybuchów, w jakim natężeniu dźwięków oglądać film i kiedy nastawić pranie. Bez dziecka się gubię. Bez dziecka samo tylko istnienie możliwości, że coś mogę zrobić inaczej wystarczająco mnie wybija z rytmu. Tak, ta sama potencjalność, że mogę wszystko a to tylko czcza gadanina - bez dziecka to przecież takie wszystko, że nic. Więc każę ściszać TV, liczę kiedy się to pranie skończy i myślę, że za długo robimy te zakupy, bo przecież trzeba już wracać do domu.

Prozaiczne czynności niczym gumy do żucia – zajmują nas bezmyślnie, aż na koniec dadzą się wypluć i pozwalają szybko zapomnieć jaki miały smak. Tak zawsze myślałam. Dopóki dziecko mi nie zaczęło pojmować jeszcze bardziej rzeczy tego świata i teraz, kiedy jest na kilka dni u babci - widzę jak bardzo złożonym procesem było dostosowanie życia do tego małego człowieka. Wypracowanie najmniejszej energii przerobionej później na te wszystkie codzienne czynności.

Nie to, że jest pusto. Nam się we dwoje nigdy nie nudzi, bo jesteśmy przyjaciółmi, ale nie tylko. My jesteśmy z mężem małym gangiem. Ale jest tak dziwnie, że nie do opisania. Brak tej trzeciej energii rozleniwia strasznie, spowalnia myślenie, nawet budzik chce budzić jakby mniej chętnie. Gdybym nie miała dziecka, na pewno nic by mi się nie wydawało. Ale dziecko mam i wydaje mi się, że coś mocno jest nie tak jak go nie mam blisko.

Bez konkluzji w chwilowo bezdzietnym rozważaniu pozdrawiam Was ciepło i cóż, dziecko z Wami. Ja sobie poumieram z tęsknoty jeszcze ze dwa dni i potem świat się zrównoważy.

piątek, 8 sierpnia 2014

Sprzedam sen! (gościnnie Mamaronia)

Urlop uczynił z nas wyspanych rodziców, z dziecka nie dającego się wcześniej zaszufladkować w żaden tam twardy sen uczynił dziecko umiarkowane. Definicja dziecka umiarkowanego według e-Mamuś: dziecko nie idzie spać po dobranocce, bo nie ma już dobranocek, a gdyby były, to i tak nie zasypiałoby po nich, bo przecież tak robią wszystkie dzieci, a wszystkie gryzie się z indywidualizmem. Dziecko umiarkowane idzie spać o godzinie dwudziestej drugiej, bo przez nagminne wchodzenie w sen o północy zostało okrzyknięte hardkorem, a ten pseudonim nie przypadł dziecku do gustu. Urlop się nie kończy. Ćpam sen. To jedyne zdrowe. Sprzedam sen*. Ten jedyny legalny środek uderzający. O ile dziesięciogodzinny tryb księżycowy utrzyma się w sezonie pourlopowym, jak nic stanę ze snem na Targach Rzeczy Fajnych i sprzedam na kilogramy. O matko, tyle to ja od porodu nie spałam! To wszystko chyba mi się śni. Pozdrawiam ze snukomisu. Marzenia naprawdę się senniają, jeśli tylko bardzo tego chcecie. Sen z Wami! I dziecko też. Pasteryzowałam dzisiaj sen. Ten słodki. Ten jak zając zamroziłam, głęboki to on nie jest, ale na czarną godzinę przyda się na pewno. Ususzyłam też trochę

*żeby sen w jakiś sposób zmaterializować, coby łatwiej było go podzielić, Mamaronia wymyśliła - specjalnie dla mnie! loff - cudowny Sennik tęczowy (nie od dziś wiadomo, że jej pomysły na potrawy są niebanalne). Poniżej przepis dla głodnych SNU od Mamaronia:

Produkty:
- 1 kg snu czystego, nieprzemielonego
- różne kolory rzeczywistości: różowe okulary, zielony spokój, niebieska nadzieja, czerwona namiętność. W zależność od upodobań i chęci ubarwienia sennika
- szklanka potu ekscytacyjnego
- piana z rzeczywistości

Sposób przyrządzenia:
Czysty sen należy przełożyć do głowy tak, aby można było przemielić go setki a nawet tysiące razy. Podczas mielenia, zabarwiać barwnikami w zależności od nastroju, spokoju, chęci czy innych stanów emocjonalnych (uwaga: stany emocjonalne wyostrzają smak i zapach, bez emocji nie podchodzić do procesów mielenia!). Kiedy sen wymiesza się z barwnikami dolać należy szklankę potu ekscytacyjnego, po to tylko żeby poczuć jak sennik żyje, jak oddycha, jak zmienia się za każdym kęsem. Wymieszaną całość podpiekać przez noc. W 50 stopniach, żeby zakalca nie było a radość i smak były niesamowite. Nad ranem, po upieczeniu na wierzch ułożyć ubitą pianę z rzeczywistości. Niech i ona ma swój udział w senniku tęczowym.

Smacznego!


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...